Czas, gdy wybrałem się na urlop, zbiegł się z premierą kultowego serialu „Stranger Things”. Ta historia o żyjącej w latach 80. grupie nastolatków stawiających czoła nienazwanej grozie, dodatkowo podana w formie stylizowanej na produkcje z końca ubiegłego wieku, naprawdę dotykała wrażliwych strun mojej infantylnej duszy.
W ciągu paru dni obejrzałem cały sezon… i po jego zakończeniu poczułem pustkę, jakiej wcześniej nie znałem. Chciałem przeżyć coś podobnego jeszcze raz, jeszcze raz poczuć tę pozorną bezsilność, gdy poznawani przeze mnie bohaterowie stają nad krawędzią otchłani grozy i szaleństwa, rzucają się w jej wir i próbują się z niej wydostać.
I wówczas na portalu Booklips znalazłem artykuł dla ludzi cierpiących podobnie jak ja: 8 książek, które musisz przeczytać, jeśli spodobał ci się serial „Stranger Things”. Pierwsze polecane dzieło to monumentalna powieść grozy Stephena Kinga pod tytułem „To”. Ze wstydem muszę przyznać, że choć wiele o niej słyszałem, nie miałem okazji jej wcześniej przeczytać.
Kiedy tylko uporządkowałem sprawy zawodowe, zakupiłem e-booka, wgrałem go na swój czytnik i niedługo później na smartfona. Czemu w takiej kolejności? Ponieważ książka tak wciągała, że nie chciałem jej przerywać, a codzienna egzystencja (wymagająca przygotowywania posiłków, chodzenia do pracy, robienia zakupów etc.) mi to uniemożliwiała. Kiedy kończyłem czytać książkę na czytniku, znajdowałem przerwany fragment w e-booku otwieranym w aplikacji @Voice i słuchałem dalszego przebiegu akcji. To nic, że zaprogramowany lektor czytał mi powieść beznamiętnym głosem; to nic, że z tego powodu głos każdej postaci brzmiał tak samo – najważniejsze, że mogłem jak najdłużej przebywać w świecie kreowanym przez Kinga.
Akcja powieści „To” osadzona jest w małym miasteczku Derry położonym w stanie Maine w USA. Już na samym początku dowiadujemy się, że miejscowość nawiedza złowroga siła, co jest najdobitniej odczuwalne co 27 lat. Wówczas mieszkańcy za każdym razem stają się świadkami (a czasem też uczestnikami) przerażających i krwawych wydarzeń. Nie wszystkie dają się racjonalnie wytłumaczyć, a bardzo często zdarzeniom tym towarzyszy tajemniczy i upiorny klown Pennywise…
Bohaterami powieści jest grupa przyjaciół, która w dzieciństwie założyła tzw. Klub Frajerów. Zaliczali się do niego Bill Denbrough, jąkała, który po tragicznej i niewyjaśnionej śmierci swojego brata został emocjonalnie odrzucony przez własnych rodziców; cierpiący na nadwagę i wychowywany przez samotną i często nieobecną matkę mól książkowy Ben Hanscom, maltretowana przez ojca Bev Marsh, nadpobudliwy Richie Tozier, hipochondryczny Eddie Kaspbrak, czarnoskóry Mike Hanlon i trochę oderwany od rzeczywistości Żyd Stan Uris.
Historie Derry i Klubu Frajerów poznajemy z trzech perspektyw czasowych, które wzajemnie się przenikają: z lat 1957–1958, gdy bohaterowie są dziećmi; z roku 1985, gdy bohaterowie są już dorośli, i z kronik pisanych w międzyczasie przez Mike’a Hanlona.
„To” rozpoczyna się niczym typowy horror dla nastolatków w stylu seriali „Gęsia skórka”, „Strefa mroku” czy serii książkowej „Szkoła przy cmentarzu” – mamy więc grupę dzieciaków stawiających czoła niezidentyfikowanemu złu bez wsparcia któregokolwiek z dorosłych, ponieważ ci w ogóle nie pojmują skali zagrożenia. W odróżnieniu jednak od tych produkcji narrator szybko pokazuje nam, że świat przedstawiony będzie tak brutalny i przerażający, a ZŁO tak silne, że niemal do ostatniej strony nie będziemy mieć pewności, komu uda się przetrwać oraz jakim kosztem. I z pewnością nie jest to powieść dla dzieci lub nastolatków.
Co więcej, wraz z rozwojem akcji okazuje się, że mamy do czynienia z książką tworzącą własny, niepokojący system mityczny i że ZŁO, z którym przyjdzie się zmierzyć bohaterom, jest bardziej drapieżne niż jakikolwiek koszmar prezentowany wcześniej przez popkulturę. Przybiera też znacznie więcej postaci, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Nie zdradzając zbyt wiele z fabuły, powiem tylko, że H.P. Lovecraft byłby ze Stephena Kinga dumny.
Osobiście uważam, że „To” jest najbardziej udaną lub jedną z najbardziej udanych powieści w dorobku Stephena Kinga. Oddziaływała na mnie mocniej niż popularniejsze „Miasteczko Salem” czy „Carrie” i równie silnie jak „Lśnienie”.
Po lekturze tej liczącej ponad tysiąc stron powieści również czułem lekki niedosyt, postanowiłem więc obejrzeć jej filmową adaptację. Wcześniej sprawdziłem, jaką ocenę ma na portalu IMDb (największy na świecie portal poświęcony kinematografii), by mieć pewność, że nie trafię na gniota. Ocena 7.0 utwierdziła mnie w przekonaniu, że film będzie dobry, więc zaplanowałem seans na całe 3 godziny i 12 minut.
Nigdy wcześniej IMDb mnie tak perfidnie nie oszukał.
Film powstał w 1990 roku i nigdy nie był przeznaczony do emisji na wielkim ekranie. Wiedziałem, że nie powinienem spodziewać się wymyślnych efektów specjalnych czy wybitnej gry aktorskiej, ale byłem też świadomy, że tej historii nie są one potrzebne, że można ją opowiedzieć, dysponując nawet relatywnie niskim budżetem.
Ale nie wiedziałem jednego. Że reżyser Tommy Lee Wallace to człowiek, który jak nikt inny potrafi zniszczyć genialną opowieść.
Trudno mi wymienić wszystkie błędy tej produkcji… Zacznę od problemu z dobraniem grupy docelowej, czyli typu widza, do którego produkcja mogłaby trafić. „To” w wykonaniu Kinga tylko pozornie jest historią, którą można przedstawić nastolatkom. Ta opowieść z dreszczykiem dla dzieci, jak się na początku wydaje, szybko okazuje się horrorem wymieszanym z traumatyzującą powieścią obyczajową, a kończy się tak mocnym łamaniem jednego ze społecznych tabu, że polecenie jej komuś niepełnoletniemu podpadałoby pod Kodeks Karny. Odnoszę wrażenie, że Tommy Lee Wallace rozpoczął produkcję filmową, nie zdając sobie z tego sprawy… A kiedy już zorientował się, co jest grane, po prostu wyrzucił najmocniejsze fragmenty opowieści ze swojej ekranizacji. Dokonując tej i innych fabularnych amputacji, pozbawił ją też przy okazji mitycznej i mistycznej głębi, czyniąc z niej płytki horror klasy B…
…Nie, przepraszam, widziałem wiele filmów klasy B i żaden nie był tak zły. Gdybym zaliczył tę produkcję do tego kina, obraziłbym twórców takich filmów, jak „Piątek trzynastego” czy „Teksańska masakra piłą mechaniczną„.
A więc dokonując wspomnianej fabularnej amputacji, Wallace uczynił “To” horrorem klasy C…
…Wybaczcie, znów muszę sprostować. Gdybym ocenił ten film jako horror klasy C, obraziłbym twórców „Lodziarza” czy „Morderczych klownów z kosmosu„…
Po dłuższym zastanowieniu dochodzę do wniosku, że reżyser zrobił z historii Kinga bezwartościową produkcję klasy E lub F.
Efekt był taki, że zamiast opowieści z dreszczykiem dla dzieci i nastolatków lub przerażającego i głębokiego horroru dla dorosłych otrzymujemy mdłe filmidło, którego za bardzo nie można pokazać dzieciom (ponieważ pojawiają się w niej niezbyt udane sceny erotyczne) i które nie zaciekawi dorosłego.
Niektóre produkcje, szczególnie jeśli mają przedstawić koncepcję mistyczną w stylu lovecraftowskiej „nadnaturalnej kosmicznej grozy”, ponoszą porażkę mimo starań reżyserów. Wielu takim twórcom chciałbym mimo wszystko podać rękę i powiedzieć „Szanuję to, że próbowałeś”. Odnoszę jednak wrażenie, że Tom Lee Wallace od samego początku miał, mówiąc brutalnie, wywalone na ten film. Dobitnie świadczy o tym dobór aktorów. Pomijając już ich talent (widoczny w przypadku gry Jonathana Brandisa jako młodego Billa Denbrough) czy antytalent aktorski (widoczny u Richarda Thomasa wcielającego się w dorosłego Billa Denbrough), to… naprawdę nie wiem, co miał w głowie reżyser, że do roli młodego Bena Hanscoma zatrudnił blondyna Brandona Crane’a, a do odegrania jego dorosłej wersji – ciemnowłosego Johna Rittera. Naprawdę, Tom? Naprawdę?
W sumie nie wiem nawet, do jakiego gatunku zakwalifikować tę produkcję. Horror powinien straszyć, a ten film żenuje i nudzi… No dobrze, jestem w stanie wyobrazić sobie jedną osobę, która, oglądając ten film, czuła głęboki niepokój powoli przeradzający się w absolutne przerażenie. Mogę wyobrazić sobie tę osobę, zobaczyć, jak się poci, coraz mocniej chwytana kleszczami strachu i w wyobraźni słyszę nawet jej coraz szybsze i mocniejsze bicie serca. Seans przeżywał tak pewnie Stephen King, który z autentycznym przerażeniem patrzył na to, co zrobiono z jego wyjątkowym dziełem.
Świetna robota, Tom. Przypuszczam, że pierwsze siwe włosy na głowie Kinga pojawiły się właśnie wtedy.
Gdyby ktoś teraz uruchamiając laptop, powiedział mi, że chce poznać „To” Stephena Kinga i właśnie włącza jego ekranizację, wyrwałbym mu komputer z rąk i rozbił o ścianę. Dla jego dobra. Obejrzenie tego filmu to zaprzepaszczenie szansy na poznanie tej niesamowitej historii w formie, która na to zasługuje.
W tym roku ma powstać kolejna adaptacja tego dzieła. Tym razem reżyserią ma zająć się Andrés Muschietti (twórca całkiem udanego filmu grozy pt. „Mama„).
Andrés, proszę Cię, King ma swoje lata. Drugi raz tego nie zniesie. Nie zepsuj tego.
Wszystkim miłośnikom horrorów doradzam przeczytanie powieści przed wybraniem się w tym roku do kina. Nie sądzę, by tak wielkie dzieło udało się przenieść na duży ekran, nie pozbawiając go żadnego z wartościowych elementów, ale że można je zupełnie zepsuć – tego niestety jestem już pewny i dowód można bez problemu znaleźć choćby na Google Play.
Jeśli zdecydujecie się przeczytać „To”, mogę Wam obiecać jedno: widząc klowna, już nigdy nie będzie Wam do śmiechu.
Za możliwość zapoznania się z tym niezwykłym horrorem dziękuję księgarni internetowej Woblink.com.
Mikołaj Kołyszko
O autorze recenzji
Zawodowo: branża księgarska i wydawnicza.
Z wykształcenia: magister religioznawstwa.
Red. nacz. portalu CzytajPL.pl. Były red. nacz. magazynu internetowego Masz Wybór.
Z zamiłowania: dziennikarz obywatelski, pisarz.
Wyróżniony tytułem Dziennikarza Obywatelskiego 2013 Roku (kategoria „Recenzja”).
Autor książek: Groza jest święta, Tajemne Oblicze Świata, Tajemne Oblicze Świata II. Piekielny Szyfr i Wegetarianizm bez tajemnic.
Zdjęcie autora jest pracą zbiorową studentów SKF (Darka Kuźmy, Kasi Giermańskiej, Izy Łukasik, Patrycji Popek oraz Małgorzaty Miłek).