Bridget Jones dorosła i dojrzała. Nieco wbrew swojej woli, bo życie jej bynajmniej nie rozpieściło: zwariowana Brytyjka jest już panią w średnim wieku i dopiero powoli zaczyna wracać do siebie po utracie ukochanego męża. Pod opieką ma dwójkę małych dzieci i – chcąc nie chcąc – musi jakoś zapanować nad otaczającym ją chaosem. To już nie ta sama trzpiotka, która imprezowała z Tomem, Shazz i Jude w londyńskich klubach i pubach, wciąż jednak ma sporo tego niezdarnego uroku, za który pokochały ją miliony fanów. To jednak nieco za mało.
część 3 – „Bridget Jones. Szalejąc za facetem”
Powrót po latach
Helen Fielding przywróciła swoją bohaterkę do życia po latach ciszy i od razu rzuciła ją na głęboką wodę. Rozczarują się nieco ci, którzy pragnęliby dowiedzieć się, jak potoczył się romans Bridget z Markiem Darcym – chociaż nowa część cyklu rzuca światło na dalsze losy tej pary, nie mówi zbyt wiele o tym, co działo się po „żyli długo i szczęśliwie”, na które nadzieje dawało „W pogoni za rozumem”. To spory przeskok, zarówno czasowy, jak i sytuacyjny.
Owdowiała Bridget ma nie najgorszą sytuację finansową (zmarły mąż zapewnił jej godne utrzymanie i nasza bohaterka realizuje teraz swoje marzenia o byciu freelancerem, pracując nad scenariuszem filmowym): nie musi dwoić się i troić, biegać między domem i pracą (tej ostatniej tak naprawdę nie potrzebuje), nie martwi się o czesne w drogiej szkole, do której chodzą jej dzieci, stać ją na nianię oraz pomoc domową i w zasadzie do jej obowiązków należy „tylko” opieka nad potomstwem. To jednak wcale nie jest takie łatwe: biegunki, wymioty, wszy i problemy wychowawcze wracają jak bumerang, a tymczasem Bridget zaczyna coraz mocniej odczuwać pustkę w życiu osobistym oraz w łóżku.
Proza codzienności
Życie bohaterki wypełniają obowiązki matki. Pozostaje mieć nadzieję, że jej fanki dorosły razem z nią i także pozakładały rodziny, jeśli bowiem tak się nie stało, to barwne opisy sensacji żołądkowych latorośli Bridget nie są aż tak zabawne i przyjemne w odbiorze, jak mogłoby się wydawać.
Fielding nieco na siłę trywializuje nie tylko życie domowe, ale i erotyczne: związek Bridget z atrakcyjnym trzydziestolatkiem budzi lekki niesmak w czytelniku, który Marka Darcy’ego wspomina nie mniej ciepło niż jego była ukochana. Seksowny „chłopczyk” o boleśnie pretensjonalnym imieniu sprawia wrażenie postaci wyjętej żywcem z taniego romansidła, parodii idealnego kochanka. Próby dystansowania się od tej harlequinowej estetyki palą niestety na panewce: jowialne, tłuste dowcipasy o puszczaniu bąków i wymiocinach są infantylne i niesmaczne. W efekcie aż przykro obserwować ewolucję bohaterki.
Zmiany, zmiany, brak zmian
No właśnie – ewolucja. Czy Bridget naprawdę się zmieniła? Wciąż pozostała chaotyczna, roztrzepana i sprawia wrażenie, jakby nie panowała zupełnie nad swoim życiem, chociaż – co trzeba przyznać – w roli samotnej matki radzi sobie naprawdę dobrze i trudno zarzucić jej zaniedbania. Wydaje się jednak, że pod wieloma względami wcale nie dorosła emocjonalnie; to wrażenie pogłębiają spotkania z przyjaciółmi, Tomem i Jude, którzy wciąż żyją tak, jakby czas stanął w miejscu i wciąż znajdowali się w pierwszej czy drugiej części serii. To smutny obraz i zawstydza on nieco samych zainteresowanych, obnażając niewiarę w happy end i udane związki na całe życie.
W życie bohaterów wdarły się social media i Fielding w zabawny sposób opisuje zmagania Bridget z Twitterem, jednak razem z tą nowoczesnością na „Bridget Jones” pojawiają się skazy typowe dla współczesnych komedii romantycznych. Ta historia bywa zabawna, jednak nie ma już mowy o rewolucji w konstrukcji głównej bohaterki i szansach na status kultowej lektury. Szkoda.
Made in USA?
Od samego początku wiadomo, jak skończy się ta historia. Tropy są czytelne i nie ma mowy o pomyłce czy wahaniu. Zupełnie jakby Fielding poddała się regułom hollywoodzkich opowieści o miłości, konstruując bohaterkę zgodnie z amerykańskim wzorcem. Niestety równie stereotypowo amerykańskie jest poczucie humoru. To nie są komplementy: nową odsłonę popularnego cyklu czyta się szybko, ale z poczuciem guilty pleasure.
Nowa miłość w życiu Bridget pojawia się deus ex machina. Chociaż wybór bohaterki nie zaskakuje, to okoliczności prowadzące do szczęśliwego zjednoczenia są szyte zbyt grubymi nićmi i trudno w zasadzie powiedzieć, kiedy tak naprawdę zdążyło zaiskrzyć. Fielding zdaje się twierdzić, że po 50. nic się nie zmienia: kobiety dalej są wrażliwymi, miękkimi w środku istotkami, które rozpaczliwie pragną silnych męskich ramion. Ich wrodzona kruchość i podatność na zranienie pozostają cechami konstytutywnymi, niezależnie od tego, ile przeszły i jak mocno zahartowało je życie. W efekcie najnowsza odsłona serii o neurotycznej singielce to już nie pozycja dla kobiet, które pokochały ją za nieumiejętność podporządkowania się obowiązującym standardom. Spodoba się natomiast z pewnością fankom romansów z happy endem.
część 4. –“Bridget Jones. Dziecko” (Helen Fielding) vs. „Bridget Jones 3” (reż. Sharon Maguire)
Trzecia część filmowych przygód Bridget Jones odpowiada w książkowym cyklu części czwartej, która chronologicznie poprzedza “Szalejąc za facetem” i rozgrywa się kilka lat po wydarzeniach z „W pogoni za rozumem”. Tym razem jednak mamy do czynienia z jednym z tych rzadkich przypadków, kiedy ekranizacja jest lepsza od pierwowzoru: o ile film „Bridget Jones 3” bawi niemal do łez, o tyle „Bridget Jones. Dziecko” sprawia wrażenie historii spisanej naprędce na kolanie lub wręcz stworzonej w oparciu o filmowy scenariusz.
Książkowy oryginał otwiera list Bridget do jej syna Billy’ego, w którym przekazuje mu swoje dzienniki, wyjaśniające ze szczegółami, jak doszło do jego poczęcia i założenia rodziny. Ta część, o ponad połowę uboższa objętościowo od„Szalejąc za facetem”, formalnie przypomina dwie pierwsze odsłony cyklu, opierając się na krótkich wpisach w dzienniku głównej bohaterki, w którym relacjonuje swoje codziennie przeżycia. Niestety brak jej nawet nie tyle polotu, co po prostu uwagi i zaangażowania ze strony samej autorki: „Bridget Jones. Dziecko” sprawia wrażenie nie osobnej powieści, a raczej dodatku do całej serii, który powinien zostać wydany w formie gratisowego zeszyciku.
Budzi to w czytelniku poczucie bycia zlekceważonym i wręcz oszukanym przez Helen Fielding, która nie zaangażowała się tym razem w proces twórczy na tyle, żeby wiarygodnie zaprezentować bohaterów i ich perypetie. Akcja pędzi jak szalona, co dobrze oddaje charakter dziennikowych notatek (ostatecznie można założyć, że Bridget zapisywała tylko najważniejsze rzeczy), nie sprawdza się jednak w formie pełnoprawnej książki. Chociaż czwarta część wolna jest od wydarzeń budzących niesmak i poczucie zażenowania, które towarzyszyły odbiorcy przy lekturze „Szalejąc za facetem”, to jednak nie pozostawia czytelnika z ciepłymi uczuciami pod adresem Helen Fielding.
Na szczęście za kamerę wróciła niezawodna Sharon Maguire i podjęła wiele słusznych decyzji o zmianach w fabule. Rezygnacja z postaci Daniela Cleavera, wprowadzenie na scenę Jacka, festiwal muzyczny i ogrom zabawnych scen z udziałem Emmy Thompson w roli lekarki opiekującej się ciążą Bridget sprawiają, że film bawi wbrew wszelkim oczekiwaniom, które w przypadku trzeciej już części nie były raczej optymistyczne.
Tam, gdzie w książce sylwetki bohaterów wydają się ledwie naszkicowane, Maguire stawia na kontrasty: Mark Darcy to wciąż ten sam Mark Darcy, którego fani zdążyli poprzednio pokochać, a wesoły i czarujący Jack sprawia, że widownia nie dość, że nie wie, jaki będzie finał tej historii, to jeszcze nie ma pojęcia, komu kibicować. Ci dwaj panowie podzielili publiczność na #teamMark i #teamJack, czego nie można powiedzieć o analogicznej sytuacji w książkowym oryginale: tam bowiem drugim kandydatem do ojcostwa jest nikt inny jak niepoprawny Daniel, którego czytelnicy dawno już ocenili (za Bridget) jako popaprańca i na dobre skreślili. Ci, którzy czytali „Szalejąc za facetem”, wiedzą ponadto bardzo dobrze, kto tak naprawdę jest ojcem dziecka Bridget i jak zakończy się ta historia; kolejne wydarzenia nie budują zatem napięcia, a niepotrzebnie odsuwają w czasie rozwiązanie.
Bohaterowie w książce stali się karykaturami samych siebie: Mark przeżywa coś na kształt załamania nerwowego i w ramach terapii maluje paskudne obrazy, Daniel po swojemu panikuje i koniec końców wychodzi na to, że najrozsądniejszą i najbardziej odpowiedzialną osobą jest tu… sama Bridget. Jej postawa wobec przeciwności losu momentami sugeruje, że kobieta dojrzała i stała się odpowiedzialna i zaradna, jednak świeżo po lekturze jej wdowich perypetii trudno w to bez zastrzeżeń uwierzyć.
Koniec końców trudno „Bridget Jones. Dziecko” polecić: osoby, które obejrzały już film, będą książką mocno rozczarowane, zwłaszcza jeśli liczyły na więcej smaczków i na sceny z udziałem Jacka. Tym zaś, którzy filmu jeszcze nie oglądali, pozostaje polecić nadrobić go jak najszybciej i zapomnieć, że w ogóle powstał na podstawie jakiejkolwiek powieści.
Fani Bridget Jones – kochajcie ją taką, jaka jest albo taką, jaka była. Nawet jeśli nie przypadną Wam do gustu kolejne odsłony jej przygód, to pamiętajcie, że ta bohaterka powstała nie do końca po to, żeby spełniać oczekiwania i podporządkowywać się gustom. Ilekroć będziecie chcieli ponownie się z nią spotkać, sięgnijcie po 1. i 2. część serii – te książki, o kultowym już statusie, warto mieć na wirtualnej półce i w pamięci czytnika.
Za książki w e-bookowym wydaniu dziękuję księgarni internetowej Woblink.com.
Magdalena „Tattwa” Stępień
Magdalena „tattwa” Stępień – blogerka, copywriterka, PR-owiec i jednoosobowa loża szyderców. Zawodowo związana z branżą reklamową, w sieci pisze przede wszystkim o kulturze, nie stroni jednak także od problematyki społecznej. Przyznaje się do bycia megalomanką, grafomanką i mizantropem, ale czuje się z tym wybornie i nie planuje niczego zmieniać. Za dużo i jednocześnie za mało czyta, ponoć bardzo ładnie pisze, fatalnie tańczy. Lubi arbuzy, koty i Modern Talking.