Raz na jakiś czas przychodzi taki dzień, gdy człowiek spogląda na swoją półkę z książkami i zaczyna się poważnie zastanawiać, po co w zasadzie czyta. A także – za kogo nadrabia średnią przeczytanych książek, skoro nadal, wedle raportu, jedynie 37% Polaków przeczytało w ciągu roku choć jedną. “JEDNĄ…!”, wzdychamy, przesuwając kolejne wieże z woluminów. A może ci ludzie wiedzą coś, z czego my nigdy nie zdawaliśmy sobie sprawy…? Siadamy, a raczej opadamy na fotel i z pewnym zniechęceniem przyglądamy się kolejnym tytułom. Tego nie doczytaliśmy, to się nam nie podobało, to podobało, ale nic nie pamiętamy, to podobało, ale jakoś nie mogliśmy skończyć… Zalegają na półkach, zajmują miejsce w czytnikach i co z nich mamy?
Podobno to udowodnione naukowo, że czytanie książek dobrze wpływa na nasz organizm. Podczas czytania angażujemy różne ośrodki w mózgu, rozwijamy pamięć, próbując nie pogubić się w gąszczu imion, miast i światów. Czytanie obniża poziom stresu, pomaga zasnąć, wzbogaca słownictwo, poszerza wiedzę… Wydaje się, że przez połowę życia nie powinniśmy robić nic innego. A jednak! I kiedy tak wpatrujemy się w te posiadane przez nas tytuły, sami mamy coraz większe wątpliwości. Co z tego, że przeczytaliśmy “Mistrza i Małgorzatę”, jeśli nie pamiętamy do końca, kim był ten Woland…? Albo po co czytać o Beksińskich, skoro można obejrzeć świetny film? Po co kupować wielkie tomiszcze dzieł Ursuli Le Guin, skoro jeszcze nie skończyliśmy “Władcy Pierścieni”? I w którym momencie w końcu przyznamy sami przed sobą, że nie mamy szans nadrobić klasyki i jednocześnie być w miarę na bieżąco z nowościami? Wszyscy piszą, nie ma kto czytać – ot paradoks współczesnego rynku księgarskiego. Księgarnie upadają, wydawnictwa się mnożą, a Polacy czytają coraz mniej. I jak tu znaleźć optymizm na ten nowy 2017 rok?
Optymizm często wciśnięty jest między dwie bardzo duże książki. Albo leży gdzieś na samiutkim szczycie półki, przykurzony i nieco spłowiały od słońca. Może to będzie “Dziennik” Gombrowicza, gdzie wraz z autorem przyglądać się będziesz szczegółom świata i ciągle się dziwować. Może zapomniane nieco eseje Anne Fadiman, która relacjonuje swoje problemy z dedykacjami na książkach dla przyszłego męża. Może to będą wiersze Herberta, który śmieje się cicho wraz z Prometeuszem, bo tylko to mu pozostało. A może coś zupełnie innego, bo chociażby taka Virginia Woolf nie kojarzy się w pierwszej chwili z optymizmem, a przecież jednak… I może wtedy wyprostujemy się w fotelu i weźmiemy do ręki czytnik albo książkę i pomyślimy sobie, że po prostu dobrze jest ją mieć. Że nieważne, że zajmuje tyle miejsca – przecież przeciwdziała Alzheimerowi. Nieważne, że za dwa lata nic nie będziemy z niej pamiętać – pozostanie uczucie, że się nam podobała, a to wystarczy. Nieważne, że VAT na e-booki jest tak wysoki – posiadanie tylu światów w zasięgu jednego kliknięcia jest tego warte. I nieważne, że tylu Polaków podobno niczego nie czyta – raport o stanie czytelnictwa budzi zastrzeżenia metodologiczne, a poza tym, czy aby na pewno znamy kogoś, kto nie wertuje książek…? Tym samym zapewne uchronimy swoją psychikę od kolejnego załamania, półki od opustoszenia, a nasz mózg od zasuszenia. Bo minimalizm minimalizmem, ale książki trzeba mieć. I już.
Olga Kosińska
O autorce
Wieczna studentka, aktualnie sercem i ciałem na zarządzaniu kulturą UJ. Czyta, gdzie tylko się da i pisze do szuflady, a jak już chce na chwilę zrobić coś innego, to działa dla Krakowskiej Sceny Muzycznej lub zagłębia się w Youtube. Lubi moment, kiedy kawa zmienia kolor po dodaniu mleka, uważa gluten za wymysł, koty za sekretnie rządzące światem, a czekoladę i papier za przejawy technologicznego geniuszu człowieka.