Wszystko mogło wyglądać inaczej. Nathan Stramer mieszkał już z bratem w Ameryce, nie musiał wracać do Tarnowa. Przeżyłby XX wiek za oceanem, bezpiecznie. Wrócił dla Rywki, o której nie mógł zapomnieć. Zostali w Tarnowie, klepiąc biedę, choć Nathan miewał coraz to nowe pomysły na rodzinny biznes. Za każdym razem miał przeczucie, że „to będzie to”, a ona tylko milczała. Urodziła mu siedmioro dzieci, ale pierwszy syn zmarł po kilku tygodniach. „Pierwsze dziecko dla Boga” – powiedział Nathan. Pozostała szóstka jednak rosła zdrowo, radośnie.
Łoziński stara się malować ich świat w radosnych barwach. Nie przypomina o tym, co ich czeka, kiedy dorosną. Nie musi. Od czasu do czasu, jakby mimochodem wtrąca coś, co pozwala się zorientować w czasie. Rywka omyłkowo datuje list, zaczynając od tysiące osiemset, nie może się „przestawić na ten dwudziesty wiek”. Umiera cesarz Franciszek Józef. Przeważnie jednak nie wiemy, który jest rok. Orientujemy się, że czas płynie, bo dzieci Stramerów rosną, najstarszy Rudek idzie na studia, Rena wdaje się w romans z żonatym mężczyzną. Wiemy, że im są starsi, tym mniej czasu im zostało, ale oni tego nie wiedzą. Śmieją się z kiboli, śpiewających Precz z Żydami, Żydóweczki z nami. Chłopcy wierzą w komunizm, chodzą na tajne zebrania. Antysemityzm się nasila, gdzieś w tle. Nauczycielka upomina najmłodszą Stramerównę, mówiąc, że „w Hitlerii” nie byłoby jej tak wesoło. Rywka nie może przestać o tym myśleć, ale nie wie, czy powinna zrobić aferę, czy nie zaszkodzi tym córce. Zresztą najstarszy syn twierdzi, że nie tylko w Tarnowie można usłyszeć ludzi, mówiących „rzeczy, których kilka lat temu nie odważyliby się pomyśleć”. Czy chce ją w ten sposób uspokoić?
Choć jednak, w przeciwieństwie do Stramerów, wiemy, zdarza nam się zapominać. Łoziński potrafi tak przybliżyć nam swoich bohaterów, że zaczynamy żyć ich życiem. Jesteśmy z nimi, kiedy się zakochują, kiedy trafiają do więzienia, kiedy Nathan zakłada restaurację. Chcemy towarzyszyć im jak najdłużej, poznać dalsze losy całej szóstki Stramerów i ich rodziców, choć tak naprawdę wolelibyśmy nie wiedzieć. Podświadomie liczyłam na to, że Łoziński zakończy książkę, zanim wybuchnie wojna, zanim dojdzie do Zagłady. Mogłabym się wtedy łudzić, że wuj z Ameryki odezwie się w samą porę. Że historia potoczy się inaczej.
Autorowi udało się jednak sportretować przedwojenną codzienność tarnowskich Żydów bez epatowania cieniem Zagłady. Jego relacja jest ciepła, czuła, chwilami radosna. Piękna bywała ta Polska – różnorodna kulturowo i językowo. I choć książka napisana jest prosto, widać dbałość o szczegóły i szeroką wiedzę. Łoziński używa słów, które zniknęły z naszego języka, nazywa rzeczy zapomnianymi nazwami, przytacza piosenki, slogany, cytuje prasę. Widać, jak doskonale się przygotował do pisania, jak wiele godzin musiał spędzić w archiwach.
Mimo tych smaczków, mimo humoru, czytałam „Stramera” ze ściśniętym gardłem, z rzadka tylko dając się zwieść rodzinnej atmosferze. Po zamknięciu książki nie mogłam przestać myśleć o jej bohaterach, o tym, co ich spotkało. Łoziński pisze prostym językiem, trzyma czytelnika krótko, nie pozwalając się oderwać od lektury, i zostawia z dziwną tęsknotą i smutkiem. Lektura obowiązkowa.
Za możliwość publikacji recenzji dziękujemy blogowi miastoksiazek.net
Autor recenzji: Paulina Surniak
Tytuł: Stramer
Autor: Mikołaj Łoziński
Premiera: 16 października 2019
Wydawnictwo: Literackie