6 maja odbędzie się oficjalna premiera najnowszej książki Wojciecha Chmielarza! Nowa powieść autora „Żmijowiska” nosi tytuł „Wyrwa”. Poniżej możecie przeczytać przedpremierowy fragment książki!
Wojciech Chhmielarz, „Wyrwa” – fragment
Mój teść miał ponad sześćdziesiąt lat. Ten wysoki, wysportowany mężczyzna przez lata pracował jako ratownik na kąpieliskach i wciąż wyglądał tak, jakby potrafił przepłynąć bez przystanku co najmniej dwa kilometry. Ogólną prezencję psuła mu tylko twarz. Nie pasowała do muskularnej sylwetki. Głowę miał łysą, okrągłą, policzki obwisłe i niezdrowo zaczerwienione jak u alkoholika, chociaż prawie nie pił. Z zawodu był geodetą. Dorobił się na dwóch kontraktach w Iraku, gdzie wytyczał drogi na pustyni i mierzył działki pod pola naftowe. Do dzisiaj uważał, że Amerykanie popełnili błąd, obalając Saddama Husajna. Powtarzał, że facet może i rządził bez litości, ale przynajmniej za jego czasów panował tam spokój i porządek na ulicach, a teraz tylko czytają Koran i wysadzają się nawzajem w powietrze.
Teściowa natomiast wyglądała chorowicie, wiedziałem jednak, że to złudzenie. W rzeczywistości ta drobna kobieta była zapewne twardsza od niego. Przez pół życia pracowała jako lekarz pediatra w Centrum Zdrowia Dziecka. Widziała niewiarygodne tragedie i równie niewiarygodne uzdrowienia. Ani o jednych, ani o drugich nie opowiadała. Dusiła je w sobie. Czasami tylko, kiedy patrzyła na nasze dzieci, dostrzegałem w jej oczach taką dziwną obawę, jakby sobie coś przypomniała, jakby ciąg skojarzeń prowadził ją w stronę jakiejś przerażającej historii. Moje serce przestawało wtedy na chwilę bić i oddychałem z ulgą, kiedy teściowa uśmiechała się wreszcie i machała lekceważąco ręką. Kilka lat temu wybrała spokojniejszą pracę i choć mogła już iść na emeryturę, ciągle przyjmowała w miejscowej przychodni.
– Powiesz nam teraz, co dokładnie się wydarzyło? – zapytał mnie teść, gdy tylko wróciliśmy do domu.
Ściągnąłem buty. Odwiesiłem kurtkę. Poszedłem do pokoju. Usiadłem na fotelu.
– Zrobię ci herbatę – powiedziała teściowa.
– Żadnej herbaty mu nie rób – zaprotestował. – Niech powie wreszcie, co się stało.
– Widzisz, w jakim jest stanie.
– Niech powie, do cholery, co się stało! – wrzasnął na całe gardło, a jego dłonie zacisnęły się w pięści.
Teściowa stanęła pomiędzy mną a nim, jakby naprawdę się obawiała, że jej mąż za chwilę się na mnie rzuci.
– Jechała samochodem – odezwałem się. – To była wąska droga, kręta. W pewnym momencie straciła panowanie nad kierownicą. Wjechała w jadącą z naprzeciwka ciężarówkę. Zginęła na miejscu.
Oboje pobledli. Ona poklepała go po ramieniu w geście, którego nawet on nie zrozumiał. Potem podeszła do ściany, oparła się o nią i oddychała ciężko.
– Jak to straciła panowanie nad kierownicą? – zapytał podniesionym głosem teść.
– Nie wiem. Tak mówią.
– Kto mówi?!
– Policjanci.
– Że straciła panowanie nad kierownicą? – Tak.
– A ten drugi?!
– Jaki drugi?
– Kierowca ciężarówki! Nie mógł czegoś zrobić? Zahamować? Skręcić?! Czegokolwiek?
– To podobno wydarzyło się nagle. Nie zdążył zareagować.
A nawet jeśli, to z obu stron rosły drzewa. Nie miał gdzie uciekać. Zrobił krok w moją stronę. Wycelował we mnie drżącym palcem. – Mówiłem wam, żebyście kupili nowy samochód – wyrzucił z siebie przez zaciśnięte zęby.
– Henryk – odezwała się ciągle stojąca pod ścianą teściowa.
– I kupiliśmy nowy – powiedziałem, bo uznałem, że powinienem jednak się bronić, chociaż niespecjalnie mi się chciało. Było mi wszystko jedno, po prostu robiłem to, co musiałem robić. Kierowało mną poczucie obowiązku albo przyzwyczajenie. Ale żadnej z czynności nie towarzyszyły emocje.
– Nowy! Nowy! Gówno, nie nowy! – Teść wyrzucił ramiona w powietrze.
– Miał pięć lat.
– W papierach miał, że pięć lat! Z Niemiec go, kurwa, sprowadziliście! Że niby taki zadbany i od pewnego sprzedawcy. Pewnie to jakiś rzęch popowodziowy.
– Nie był popowodziowy.
– Nikt by za takie pieniądze dobrego samochodu nie sprzedawał! – ryknął.
Widziałem, że rośnie w nim wściekłość. Że szuka kogoś, czegoś, na co mógłby zrzucić całą winę za to, co się stało. I nagle pożałowałem, że broniłem kierowcy tej ciężarówki. Bo jeśli on jest niewinny, a Janina w tej historii może być tylko ofiarą, to pozostawałem wyłącznie ja. Potem jednak pomyślałem, że przecież tak naprawdę mi nie zależy, więc mogę wyświadczyć mu tę uprzejmość i wziąć winę na siebie.
– Masz rację – odparłem. – Powinniśmy byli kupić nowy samochód. Taki, w którym wszystko gra i buczy. Taki, który ma asystentów parkowania. Taki, który krzyczy, kiedy przekracza się linię. Taki, który ma te wszystkie systemy wspomagania i w ogóle nie trzeba go prowadzić. Taki samochód powinniśmy byli kupić.
Czekałem, aż się na mnie rzuci, zacznie bić albo przynajmniej zwyzywa z góry na dół. On jednak tylko przypatrywał mi się szeroko otwartymi oczami, a w jego spojrzeniu dojrzałem może nie tyle współczucie, ile litość. Sięgnął do kieszeni, wyjął z niej paczkę chusteczek i zamachnął się. Wylądowała mi na piersi z cichym szelestem plastikowego opakowania.
– Ogarnij się – powiedział po chwili. – Musimy ustalić dzisiaj kilka rzeczy i nie mamy za dużo czasu.
I dopiero w tamtej chwili dotarło do mnie, że płaczę. Czułem, że moje policzki są gorące, z oczu lecą mi łzy jedna za drugą, a z nosa lepki gil, jak u małego dziecka. Przeprosiłem teściów i poszedłem do łazienki. Tam usiadłem na brzegu wanny i płakałem jeszcze przez kilka, może kilkanaście minut.
Kiedy obmyłem twarz zimną wodą, wróciłem do pokoju. Siedliśmy przy stole. Teściowa podała mi herbatę. Teść uspokoił się i traktował mnie niemal przyjaźnie. Rozmawialiśmy głównie o formalnościach. O tym, gdzie urządzić pogrzeb, kiedy i w jaki sposób sprowadzić ciało z Mrągowa do Warszawy, czy Janina miała jakieś życzenia odnośnie do swojej ostatniej drogi (nie miała, żadne z nas jeszcze nie myślało o takich rzeczach), i tym podobnych. Teściowa, z powodu swojej pracy w szpitalu bardziej obyta ze śmiercią, robiła notatki. Patrzyłem na nią z wdzięcznością i ulgą, bo wiedziałem, że od tego momentu nie muszę robić nic. Ona wszystkim się zajmie. I dopóki jej córka nie spocznie w ziemi, nie pozwoli sobie na chwilę słabości czy rozpaczy. A potem… potem się rozsypie. Byłem tego dziwnie pewien. Pomyślałem jednak, przyznaję samolubnie, że to nie jest już mój problem.
Wtedy zadzwonił telefon i miła pani z przedszkola poprosiła, żebym przyszedł do nich najszybciej, jak to możliwe, bo moja cudowna córeczka właśnie rozwaliła głowę koledze plastikowym samochodzikiem.