13 lutego swoją premierę będzie miała książka „Wyznania przedsiębiorcy pogrzebowego” autorstwa Caleba Wilde’a. Tytułowy bohater opowiada o fachu, który jego rodzina wykonuje od dziewięciu pokoleń! Dla Wilde’a widok trupów i trumien nie jest niczym dziwnym ponieważ towarzyszy mu od małego dziecka. Mimo początkowego oporu do wykonywania zawodu przedsiębiorcy pogrzebowego, Caleb postanowił kontynuować rodzinną „tradycję”. Przy okazji premiery książki zapraszamy do przeczytania fragmentu.
Fragment książki „Wyznania przedsiębiorcy pogrzebowego”:
Gdy dorastałem, w naszych rodzinnych firmach przestrzenie domowe i zawodowe nieustannie się ze sobą mieszały. Jak w przypadku większości familijnych interesów, przydomowe zakłady pogrzebowe są stopniowo wypierane przez wielkie korporacje, ale dom, w którym dorastała moja matka, mieścił zarówno zakład pogrzebowy Brownów, jak i mieszkanie dziadków. Człowiek nie czuł się tam jak w korporacyjnym domu pogrzebowym; był on bowiem pełen oryginalnych zapachów, ozdób i wzorów ściśle podporządkowanych gustom mojej babci.
W dzieciństwie jedną z moich ulubionych rozrywek była zabawa z kuzynami w chowanego w magazynie trumien. Czołgaliśmy się po wyłożonej pluszowym dywanem podłodze, nasłuchując chichotów i innych dźwięków. Pozwolenie małym wnukom na zabawę w tym pomieszczeniu było ze strony dziadka Browna, dobrodusznego, lecz konserwatywnego człowieka, ryzykownym posunięciem. Trumny nie są tanie. Nawet „zwykła sosnowa skrzynia” kosztuje mniej więcej tyle, co używana motorynka. Przemykaliśmy wśród różnorakich trumien z galwanizowanej stali i drewna w poszukiwaniu kryjówek, uważając, żeby nie dotykać ich zewnętrznych stron, bo w przeciwnym razie nasze odciski palców zaplamiłyby wypolerowane powierzchnie. Chowaliśmy się pod trumnami, za nimi, ale nigdy w nich. To była jedyna zasada.
Wszyscy moi dziadkowie mieszkali w domach pogrzebowych. Nasze spotkania rodzinne odbywały się u nich, odwiedzaliśmy ich co niedzielę, więc, rzecz jasna, moi kuzyni i ja regularnie widywaliśmy martwych ludzi. W zakładzie pogrzebowym Brownów ciała były dużo widoczniejsze, bo dziadek i babcia Brownowie urządzili przestrzeń mieszkalną na parterze. Ich jadalnia oraz salon pełniły różne funkcje. Przestawiając krzesła, przemieniało się je z sal przeznaczonych dla śmierci i żałoby w pomieszczenia dla rodziny i do świątecznych celebracji. W jednej godzinie pokój ten mogły wypełniać łzy, a już w następnej – dziecięce śmiechy i zapach pysznego babcinego jedzenia. To, że w dzieciństwie nieustannie towarzyszyła mi śmierć, brzmi dziwnie i może trochę strasznie, ale fakt jej istnienia stanowił normalną część mojego życia i początkowo bezboleśnie komponował się z moim chłopięcym światopoglądem.
Kaplica domu pogrzebowego przylegała do rodzinnego salonu, co pozwalało nam dosłownie przeskakiwać ze strefy życia do strefy martwych ludzi. Mimo że pokój gościnny oddzielała od kaplicy tylko cienka ściana, za każdym razem, gdy w kaplicy wystawiano zwłoki, tuż po przekroczeniu progu opadała na nas cisza. Czuliśmy się tam jak w całkowicie oddzielnej przestrzeni, mieszczącej coś całkiem obcego. Wchodziliśmy do środka na paluszkach, jakbyśmy zakłócali coś uświęconego.
U rodziny z drugiej strony, w domu pogrzebowym Wilde’ów, zakład znajdował się na parterze, a dziadkowie mieszkali na piętrze. Dziadek Wilde urodził się w jednej ze znajdujących się tam sypialni. Obecnie stoi w niej jego często używany bujany fotel marki La-Z-Boy z wczesnych lat osiemdziesiątych, w kolorze wypłowiałego burgunda. Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z jego planem, umrze w tym właśnie bujanym fotelu i tym sposobem wyróżni się jako człowiek, który przyszedł na świat i zszedł z niego w tym samym pokoju.
W obu zakładach pogrzebowych otrzymałem jasne instrukcje, tak od dziadka Wilde’a, jak i dziadka Browna, że nigdy, pod żadnym pozorem nie wolno mi wchodzić do kostnicy. Powiedzieli, że to z powodu niebezpiecznych chemikaliów i narzędzi, a także dlatego, że – technicznie rzecz biorąc – byłoby to nielegalne, bo nie mam licencji… póki co. Ale kilka razy udało mi się rzucić okiem na to, co działo się za zamkniętymi drzwiami kostnicy, gdzie spotykały się niebezpieczeństwo, tajemnica i śmierć. Pamiętam ten jeden raz, kiedy poszedłem za babcią Brown z kuchni do kostnicy; otworzyła drzwi, żeby przekazać mężowi jakąś wiadomość, a mnie mignął dziadek w masce, rękawicach i ochronnym kombinezonie. Z pomieszczenia sączyła się woń silnego środka czyszczącego. Jaskrawe przemysłowe światło padało na specjalistyczny stół, który był lekko przechylony, tak że głowa martwego mężczyzny znajdowała się wyżej niż jego stopy. Pojedynczy ręcznik papierowy zakrywał genitalia. Towarzyszył temu dobiegający zewsząd odgłos wentylatorów, tak głośny, że babcia musiała podnieść głos, by dziadek ją dosłyszał. Babcia zajmowała się w domu pogrzebowym wszelkimi sprawami praktycznymi. Pracowała przy pogrzebach, odbierała służbowy telefon, gotowała rodzinne kolacje i utrzymywała porządek w domu, podczas gdy dziadek w całości poświęcał się biznesowi. Ona była dyrektorem operacyjnym, a dziadek generalnym.
Dziadek stał obok ciała. Stół sięgał mu nieco powyżej pasa, dzięki czemu mógł mieć wszystko na oku. Wielką igłę wbił w brzuch martwego człowieka i wolno, lecz zdecydowanie nią poruszał. Ledwie zdążyłem to zauważyć, a drzwi się zamknęły. Żadnej krwi, żadnych flaków. Żadnych duchów ani dziwnych odgłosów. Nie wiedziałem wtedy, że dopiero zostanę znieczulony przez wystylizowaną przemoc filmów i gier komputerowych, poza tym nie do końca rozumiałem jeszcze, że po śmierci zmarły nie czuje już bólu, że nie przeszkadza mu ta pokaźna igła. Pomyślałem, że biedny nieboszczyk musi w jakimś stopniu cierpieć, i zalała mnie mała fala złości na dziadka, który poruszał tym czymś (co, jak miałem dowiedzieć się później, zwało się trokarem) na wszystkie strony wewnątrz jego brzucha.
Podejrzewam, że na mój odbiór śmierci wpłynęło również w jakiejś mierze to, że długo nie była dla mnie niczym osobistym. Dwóch kolegów z gimnazjum pożegnało członków rodziny, jeden ojca, a drugi siostrę. Ale ja nie straciłem ojca. Śmierć nie odebrała mi siostry. Dla mnie śmierć oznaczała pracę. Zajmowanie się zmarłymi stanowiło rodzinną tradycję. I myślę, że to dlatego nie byłem ponurym dzieciakiem – nie bawiłem się na cmentarzu tabliczką ouija ani nie przeprowadzałem wiwisekcji małych zwierzątek. Wyglądałem jak każde inne dziecko dorastające w latach osiemdziesiątych. Miałem kolekcję transformersów, adidasy Reebok Pumps i ubrania wybrane na przecenie w domu towarowym JCPenney. Moje posępne wychowanie przejawiało się inaczej w skłonności do wszystkiego, co mroczne. Ale istotnie, bez cienia wątpliwości, uczyniło mnie innym.
Byłem inny. Mimo że nie traktowałem śmierci jako czegoś osobistego, sama jej koncepcja przesycała moją młodość. A myśl o tym, co może nadejść po śmierci, pożerała mnie i w końcu złamała.