Piotr C. to jeden z najpopularniejszych polskich autorów. Każda opublikowana przez niego książka staje się natychmiast ważnym i szeroko komentowanym, zwłaszcza w social mediach, wydarzeniem. Oprócz pisania powieści Piotr C. prowadzi również popularnego bloga „Pokolenie Ikea”. O swojej najnowszej książce „# to o nas”, karierze pisarza, literackich inspiracjach, a także o miłości w czasach Tindera i współczesnych związkach opowiada w wywiadzie z Martyną Gancarczyk.
Jest Pan jednym z najbardziej nieuchwytnych polskich pisarzy. Część czytelników sądzi nawet, że pod pseudonimem „Piotr C.” kryje się kobieta. Dlaczego wciąż nie zdecydował się Pan na ujawnienie swojej prawdziwej tożsamości? Czy kiedykolwiek planuje Pan to zrobić?
Mógłbym być kobietą! Kobiety jakoś w tym kraju wyszły nieco lepiej niż faceci.
A mówiąc już bardziej serio, każdy ma swoje deficyty, ale u mnie nie ma tam parcia na popularność. Ludzi to strasznie dziwi, że nie chcę być w żadnej telewizji śniadaniowej. Ale już kilka razy tam byłem zawodowo i wcale mi się to nie spodobało. A to, że kilka osób więcej kupiłoby moje książki, mnie nie przekonuje.
Zresztą, co takiego dałoby mi upublicznienie swojej gęby? Kobiety? Ścianki? Autografy? Wizyty w zakładach pracy? Zaproszenia na jakieś eventy, gdzie mógłbym się najeść i napić za darmo? Talon na balon? Rezygnowanie z tego nie jest jakimś specjalnym wyrzeczeniem.
Zresztą dziś popularność trochę jakby staniała. Żeby być popularnym, wystarczy pokazać niby przez przypadek swojego naganiacza na Instagramie. Albo nie założyć stanika na ściankę. I później czytam w Internecie: „ktoś tam, ktoś tam pozuje topless. Tym zdjęciem rozgrzała fanów do czerwoności”. Albo „xxx w zbyt krótkiej spódniczce. Pokazała majtki!”. Powiem szczerze, nie bardzo się w tym odnajduję. Cycków nie mam, nogi mam owłosione, a jakbym założył sukienkę, to by mi było jaja widać.
Oczywiście, każdy pisarz ma jakieś tam ego mniejsze bądź większe, bo dlatego właśnie pisze. Pisarz to taki zawód, że potrzebuje aplauzu. Ale ja ten aplauz dostaję w internecie. I mi wystarczy.
Pisanie nie jest Pana głównym zajęciem. Jak godzi Pan pracę zawodową z pisaniem?
Nie godzę. A im jestem starszy, tym nie godzę bardziej. Kończąc ostatnią książkę, byłem na urlopie w Włoszech. Złapałem się w pewnym momencie na tym, że siedzę, godzina piąta rano, powietrze aż gęste, przez okno widać Asyż, a ja zamiast wypoczywać, piję dziesiątą czy jedenastą kawę tego dnia, bo nie śpię od 18 godzin. I walę w klawiaturę niczym jakiś naspeedowany świstak. I tak mi upływa czwarta doba z rzędu.
Przyznaję, że naszły mnie wtedy pewne wątpliwości, czy aby na pewno warto. Życie jest krótkie, a ja chciałbym jednak jeszcze trochę przeżyć, zobaczyć, pojeść czy zwyczajnie się napić.
Poza tym ja jestem strasznie niewydajny literacko. Żyjemy w czasach, gdzie autor powinien wydać książkę co najmniej raz na rok. Już nie mówię o takich przypadkach, na które patrzę z podziwem, jak Remigiusz Mróz, który wydał w tym roku sześć SZEŚĆ powieści.
A ja co? Ostatnią książkę pisałem półtora roku.
Co natchnęło Pana do napisania najnowszej powieści? Jak oceniłby Pan kondycję współczesnych mężczyzn i kobiet?
Pisarz Jerzy Pilch powiedział kiedyś: „Polskie dziewczyny, fantastyczne przecież, piękne, błyskotliwe, pełne inwencji, czaru, wynikającej z wysokiej inteligencji wrażliwości – są w sytuacji strasznej: mają w zdecydowanej większości przypadków do czynienia z sytymi debilami”. To o polskich mężczyznach, jakby ktoś nie zauważył. I kobietom się ten komentarz strasznie spodobał.
Ja bym jednak powiedział, że rzeczywistość jest nieco bardziej skomplikowana.
Dzisiaj wymagania kobiet wobec faceta są jak rzeczywisty przebieg 10 letniego VW Passata w dieslu, którym niemiecki hydraulik nie jeździł do kościoła ani na blitzkriegi, tylko śmigał po wszystkich landach, aż już dłużej tego złomu nie było sensu trzymać, więc go sprzedał do Polski. Czyli: spraw, aby poczuła się wyjątkowo. Kup wino. Przynieś kwiaty. Zapal świeczki. Zrób kolację. Napraw kontakt. Przynieś hajs. Bądź twardy, ale bądź też miękki.
Czuły, ale przeleć tak na biurku, żeby nawet sąsiad za ścianą miał erekcję itd. itp.
I żeby nie było, kobiety bardzo często mają powody, żeby żądać więcej niż ich matki czy babki. Bo faktycznie są błyskotliwe, pełne inwencji, czaru, a czasami do tego i piękne. Mężczyźni się jednak ich coraz częściej boją. Coraz częściej mówią, że większość kobiet jest nieakceptująca. Cały czas im coś nie pasuje. I wcale nie są takie fajne, bo zdradzają, walą VIP-a pod blokiem i słuchają Bonusa RPK.
Wytykają, że kobieta przy tej gigantycznej liście wymagań się zwyczajnie nie opłaca. Ani mentalnie, ani finansowo.
A bez kobiety? Nagle zaczyna się raj. Można zająć się sobą. Zająć się pracą. Zająć się swoimi pasjami. Zająć się tym, co jest w życiu cenne. Usiąść przed kompem, w spokoju pograć i wypić browara. A seks? Jest zawsze porno w internecie. Pięć minut i sprawa załatwiona.
I w „# to o nas” chciałem ten stan ducha mężczyzn i kobiet jakoś uchwycić.
Potrafi Pan doskonale oddawać emocje i przeżycia kobiet. Agata z „# to o nas” to bardzo dobrze napisana postać – na pewno większość jej równolatek zgodziłaby się z wypowiadanymi przez nią kwestiami (zwłaszcza z wygłoszoną na kacu tyradą o tym, czego chcą współczesne kobiety). Jak to się dzieje, że rozumie Pan kobiety tak dobrze?
Nie wiem, czy dobrze rozumiem kobiety. To czytelnik ma uznać, czy to, co napisałem, ma sens, czy nie. Jest prawdopodobne albo nie. Ja chciałem tylko napisać dobrą książkę.
Czy Agata z „# to o nas” zaimponowałaby Panu w prawdziwym życiu?
Dostaję sporo maili od czytelników, którzy mówią, że uwielbiają Agatę.
Myślę, że dlatego, że ona nie jest cukierkowata. Nie jest pindą z kwiatkiem, nie siedzi z kubkiem herbaty nad świeżo przez siebie upieczonym ciastem.
Jest ironiczna.
„Wygramoliłam się przez właz, co na szpilkach przypominało próbę balansowania stopą po szeroko otwartych pyskach rzecznych krokodyli.
Po raz drugi w ciągu ostatnich pięciu minut byłam bliska zaliczenia gleby. To by była randka doskonała.
– Jak pani sobie wybiła jedynki?
– Wlazłam w dwunastocentymetrowych obcasach po metalowej drabince na dach, panie doktorze”.
Agata po prostu już wie, że życie wygląda inaczej, niż jej zapowiadano. Poznała kilku mężczyzn i na niektórych się zawiodła. Jest trochę cyniczna. I z całą pewnością orientuje się, że miłość to nie są słowa: „kocham cię”, „tęsknię”, „jeszcze przy żadnej nie miałem takiej erekcji”, tylko to są czyny.
Jakie emocje chce Pan tą książką wzbudzić w czytelnikach?
Mam zawsze ten sam plan. Aby ludzie kilka razy się uśmiechnęli w trakcie czytania. A jak choć z raz łza im się zaszkli w oku, to będę bardzo kontent.
To co robię, to literatura rozrywkowa. Piszę, żeby umilić ludziom czas.
Reszta to jest bonus.
Czy pracuje Pan już nad nową książką? Czy kolejna powieść również będzie poświęcona pokoleniu 30-latków i ich zmaganiom z trudną codziennością?
Nie wiem. Kiedy napisałem dwie części „Pokolenia Ikea”, słyszałem: napisz trzecią. Kiedy zamiast tego napisałem „Brud”, czytelnicy zaczęli do mnie pisać: „a będzie druga część?”. I przy „# to o nas” już słyszę: „a jakie będą dalsze losy Krzysztofa i Agaty?”.
W książce Cezarego Pazury usłyszałem, (usłyszałem, bo słuchałem jej w audiobooku) anegdotę, że aktorstwo przypomina bieg na 100 metrów. Zawodnicy ustawiają się na mecie i zaczynają biec z całych sił. Tylko ty masz biec w zupełnie innym kierunku niż wszyscy. I tak samo jest moim zdaniem z literaturą. Należy pisać o tym, co się czuje, a nie o tym, co się opłaca.
Pana powieści mają odzwierciedlać współczesną rzeczywistość. Czy podczas tworzenia postaci opiera się Pan na znajomych i rodzinie lub wykorzystuje Pan sytuacje zaobserwowane na ulicy?
Jak ktoś się mnie o to pyta, to zazwyczaj powtarzam, że moje książki to 100% prawdy i 100% fikcji.
Oczywiście o wiele łatwiej przy budowaniu postaci jest wykorzystać cechy jakiejś realnej osoby, niż kreować ją całkowicie od początku. Tyle że nawet jeśli do tego dochodzi, to nie są te same postaci. To nie jest literatura faktu ani reportaż.
Jak ktoś znajomy mi mówi: „Aleś pojechał! W życiu bym się tak nie zachował, nie zachowała” odpowiadam – „Bo to nie jesteś ty”. Ta postać posiada pewne twoje cechy, dzieli z tobą pewne twoje historie, ale nie jest Tobą. Jest moją kreacją. Która ma się zachowywać tak, jak wymaga tego fabuła. Która ma budzić określone emocje. I robi coś, bo tak jej każę, bo tak jest lepiej dla książki. Bo układam te cechy i zdarzenia tak, jak mi się to podoba.
W jednym ze swoich tekstów pisał Pan, że ludzie odchodzą od siebie nie dlatego, że jest im źle z obecnym partnerem, ale dlatego że z kimś innym mogłoby im być lepiej. Dlaczego Pana zdaniem tak to wygląda?
O tym, co tak naprawdę jest między dwójką ludzi, wie tylko ta dwójka ludzi. Mimo że ich przyjaciele mają na ten temat mnóstwo własnych opinii.
Kilka tygodni temu moi znajomi ogłosili, że się rozstają. Wszyscy w szoku, para wyglądała na idealną. Ona piękna, on przystojny, obydwoje kariera w rozkwicie, małe dziecko, duże pieniądze, dobre samochody, piękne mieszkanie z wielkim tarasem. I okazało się, że ten sukces ich przerósł.
Że nagle obydwoje poczuli, że zasługują na coś więcej. Więcej miłości. Więcej atencji. Więcej fantastycznego seksu, bo tylko raz po raz pierwszy się zdejmuje sukienkę z kobiety. I to jest właśnie ta sytuacja z pytania: oni są niby szczęśliwi, ale chcą być szczęśliwi bardziej.
Bohater mojej ostatniej książki „# to o nas” opowiada w pewnym momencie o swoim związku:
“Byliśmy na siebie skazani, bo zwyczajnie nie było w okolicy nikogo lepszego.
Ale się zastanawiałem: Ona ma być tą ostatnią? Tyle tego towaru po ulicach chodzi, pachną, kuszą, pokazują piersi, a ja mam już oglądać tylko te jej?”
Niespełnienie jest symptomatyczne dla naszych czasów.
Zawsze gdzieś trawa jest bardziej zielona.
Miłość w czasach Tindera czy Instagrama to wyzwanie. Zakochać się to jedno, ale zbudować z drugą osobą prawdziwy i trwały związek – to już inna sprawa. Czy w dzisiejszym świecie wielka, romantyczna miłość aż po grób ma w ogóle rację bytu?
Anglicy do opisywania gatunków filmów używają skrótów.
Komedia romantyczna to jest tam romcom. No więc teraz romcom stał się częścią sci-fi…
Wierzymy w romantyczną miłość. Uważamy ją za najlepszy model związku. To część naszej kultury: Romeo i Julia style. On ma 17, ona 16, a rodzice nie pozwalają im zamieszkać razem, więc popełniają samobójstwo.
On myśli – jaka jest cudowna! Tylko ona na całym świecie mnie rozumie. Trzy miesiące później on pakuje swoje graty do samochodu i mówi: zmieniłem zdanie.
Ludzie za miłością tęsknią. Proszę zwrócić uwagę, jak popularne są memy, że kiedyś to się rzeczy naprawiało, a teraz to się wyrzuca. Ja bym jednak powiedział: kiedyś nie było samolotów, teraz jest Tinder; kiedyś nie było traktorów, teraz są środki na erekcję. Znaczy się, czasy się zmieniają.
Związek jako koncepcja romantyczna pojawił się dopiero jakieś 100 lat temu. Wcześniej związek/małżeństwo miało na celu głównie interesy. Małżeństwa się ustawiało. Małżeństwo było po to, aby pojawiły się dzieci. I aby zapewnić tym dzieciom utrzymanie.
Teraz tak za specjalnie ludzie nie wiedzą, co to jest ta miłość. Mężczyźni bardzo często obiecują „miłość”, aby dostać seks. Kobiety bardzo często oferują seks, aby dostać to, co według nich jest miłością. Upraszczając: chcemy emocji, a z emocjami jest taki problem, że nie trwają wiecznie.
Ludzie są ze sobą rok czy dwa albo pięć i okazuje się, że właściwie nic ich nie łączy poza zobowiązaniami finansowymi i tym, że wyglądają na fajną rodzinę na zdjęciach na Facebooku. Bo dzikie pożądanie wypaliło się po roku.
Bo napędzały ich eventy: podróże, ślub, dziecko, a tu nagle jest nudno.
Pojawiają się konflikty. To bolesne, ale mamy teraz na rynku egoistyczne pokolenia kobiet i mężczyzn, które krzyczą: „Daj!! Za mało! Zatroszcz się o mnie! O mnie!”. Ja mam dostać wszystko! Każdy oczekuje. Nikt nie chce dawać.
Wreszcie na to nakłada się jeszcze demografia. Kobieta, która teraz ma 30 lat, będzie żyła jeszcze 60 kilka. Jak wytrzymać taki szmat czasu z jedną osobą?
Przecież jej babka w związku była ze 20 lat mniej.
Nie powiem nic odkrywczego, ale ze związków monogamicznych przechodzimy teraz do monogamii seryjnej, gdzie w trakcie życia kobieta czy mężczyzna jest z jednym partnerem pięć lat, z drugim trzy, a z trzecim siedem itd.
Czytając wpisy na Pana blogu, można dojść do wniosku, że na sprawach związkowych zna się Pan jak nikt. Jak to się stało? Od zawsze miał Pan smykałkę do tych tematów czy przyszło to z czasem i z doświadczeniem?
Dawno, dawno temu, kiedy ludzie chcieli się dowiedzieć czegoś o świecie, o powodach, dlaczego coś im się stało, albo jak sobie z czymś poradzić, szli do babki, matki, ojca, dziadka. Kogoś, kto miał doświadczenie życiowe.
I ludzie dalej szukają więc kogoś, kto z nimi porozmawia i ich wysłucha. Czasami jest to psycholog. Częściej znajomi, przyjaciele. A czasami ja.
Co sprawiło, że rozpoczął Pan karierę pisarską? Jaka była pierwsza napisana przez Pana rzecz?
Jak byłem mały, to marzyłem, że będę kiedyś słynnym pisarzem. I pichciłem tam na boku jakieś koszmarne opowiadania, głównie z gatunku fantasy z babami z wielkim cycem i facetami z wielkim mieczem. Mam je nawet, na szczęście głęboko schowane. A teraz jestem duży i pierwszą moją większą przygodą z pisaniem było Pokolenie Ikea. Pisałem tę książkę przez bodaj siedem lat. Szukałem jakiejś tam odskoczni. Nawet nie po to, aby to wydać, tylko po to, aby się odprężyć po pracy.
Czy większą satysfakcję daje Panu regularne prowadzenie poczytnego bloga czy pisanie książek?
Pisanie książek od pewnego momentu w ogóle przestaje sprawiać frajdę i jest to proces bolesny niczym leczenie kanałowe u stomatologa połączone z badaniem per rectum.
A blog jest fajny, bo daje mi kontakt z ludźmi. Z ich problemami. I z ich marzeniami. Tyle że na koniec z książkami jest tak, że satysfakcja jest jednak większa.
Czy literatura była od zawsze obecna w Pana domu rodzinnym? Jakie książki czytał Pan jako dziecko?
Mieliśmy w domu sporo książek, a i tak jedną z pierwszych rzeczy, które zrobiła moja matka, jak poszedłem do szkoły, było zaprowadzenie mnie do biblioteki.
Pamiętam komiksy o Thorgalu. Kajko i kokosza. Z książek zauroczył mnie wtedy pan Niziurski i jego „Sposób na Alcybiadesa”. To jest opowieść o czasach, kiedy 13 latki jeszcze nie sprzedawały swoich używanych majtek na Allegro.
„Sposób na Alcybiadesa” był zabawny i niewinny jednocześnie. Teraz jest już staroświecki, ale ciągle go pamiętam. Podobnie jak Hannę Ożogowską z „Głową na tranzystorach” i „Tajemnicę siódmej pieczęci”.
Z dziką ekscytacją czytałem też „Pana Samochodzika”. Ale dekadę temu kupiłem sobie na pewnym serwisie aukcyjnym z 10 części, rzuciłem na to jak komornik na szafę, a po chwili miałem cofkę. Wydawało mi się to koszmarne. Za bardzo dorosłem.
To jest w ogóle ciekawe zjawisko, jak starzeje się literatura. Dajmy na to taka „Lalka” Prusa, mimo że wydana w 1890 roku, ciągle jest aktualna, bo podejmuje temat ludzkich namiętności i kompleksów. A przepełnione metaforą i idealizmem „Przedwiośnie” Żeromskiego z 1924 roku jest już dla mnie potworną ramotą. Znam zresztą teorię, że jedyne co panu Żeromskiemu wyszło, to córka Monika, która faktycznie pisać potrafiła.
Jakie były Pana pierwsze świadomie wybrane książki, które wpłynęły na Pana światopogląd?
To był przede wszystkim Stanisław Grzesiuk i jego „Pięć lat kacetu”. Grandziarz zwany bardem Czerniakowa, który ponoć w niejednej warszawskiej spelunie pił i w niejednej awanturze brał udział, a wychował się wbrew kreowanej przez siebie legendzie w bardzo porządnej rodzinie.
Książka, pamiętam to jak dziś, była bez okładki, bo ktoś ją oddarł. Pożyczałem te „Pięć lat kacetu” od sąsiadki tyle razy, że w końcu mój ojciec ją od niej odkupił. Za pół litra. Grzesiuk byłby wniebowzięty. Opowiada w niej, jak siedział w obozach koncentracyjnych i usiłował pozostać sobą. Nie było tam martyrologii, tragedię opisywał w komediowy sposób, bo chyba inaczej się nie dało. Po namyśle stwierdzam, że nie była to najlepsza lektura dla 12 latka. A czytałem ją przed ukończeniem 18 roku życia spokojnie ze 20 razy.
Ma Pan swoich ulubionych pisarzy? Czy któryś z nich wpłynął na Pana twórczość?
Niccolo Ammaniti, którego fragmenty cytowałem w „Pokoleniu Ikea. Kobiety”. Pamiętam, jak przeczytałem pierwsze jego opowiadanie. Nazywało się „Ostatni sylwester ludzkości”. Zaczyna się ono od sceny, gdzie pan adwokat chce zdradzić żonę i umawia się w tym celu z bardzo fachową prostytutką. Młodą, ładną i wściekle szczupłą studentką specjalizującą się w byciu panią, znaczy się dominą.
Ona następnie, ot tak z litości serca i za gruby pęk lirów, pierze adwokatowi tyłek szpicrutą, każe wyciągać śliskie ostrygi spomiędzy jej palców od nóg i robić jeszcze kilka innych rzeczy.
A do kancelarii wchodzą złodzieje i widzą, jak pani grubo przed Dubajem robi pewne rzeczy na klatkę piersiową związanego prawnika.
Kiedy oni zastygają w niemym zdziwieniu, ona nawet się nie czerwieni, tylko wręcza tym ludziom swoją wizytówkę, gdyby chcieli skorzystać kiedyś z jej usług. I wychodzi.
Widać w tym opowiadaniu całą naszą cywilizację, grę pozorów, którą uprawiamy. Świat, gdzie nie wiadomo, co to jest miłość, czym jest seks, i jakie właściwie zasady jeszcze tutaj obowiązują. Dół, bagno, nostalgia i cynizm są mi zawsze bliskie.
Na pewno jakoś tam wpłynął na mnie Janusz Głowacki czy Andrzej Sapkowski.
Pamiętam taki moment, kiedy wyszedł nowy tom sagi tego ostatniego, a ja byłem jeszcze na studiach. Kupiłem go z drżącymi rękami, późnym popołudniem, czytałem na wykładzie, a później skończyłem około 3 rano. Dziś już by mi się pewnie nie chciało czytać tak żadnej książki.
Proszę wybaczyć, że nie ma tu żadnych pisarzy pierwszorzędnych w rodzaju Bułhakowa, Manna, Dostojewskiego, Kundery czy Szekspira, ale ja zawsze miałem słabość do pierwszorzędnych pisarzy drugorzędnych.
Jakie książki najchętniej Pan czyta?
Specjalnie otworzyłem Kindla, żeby sprawdzić, co czytałem ostatnio i się zdziwiłem, bo jest tam: „Warto żyć” Lejba Fogelmana, biografia Kieślowskiego, biografia Broniewskiego, którą mi polecił mój kumpel i właśnie ją kończę, cholernie smutna ostatnia książka Janusza Głowackiego, czyli „Bezsenność w czasie karnawału” i nowa książka Pauliny Świst. Wychodzi więc, że najchętniej to czytam non-fiction.
Czy ma Pan jakieś czytelnicze „guilty pleasure”? Jeśli tak, to jakie?
Guilty pleasure to ja mam jeśli chodzi o telewizję, a nie literaturę. Oglądam namiętnie choćby Warsaw Shore i słucham, jak ludzie mówią i jak się tam zachowują.
A książki? Często widzę w internecie, że ktoś dziwi się, że jakiś tytuł to kompletna chała, a ludzie to to w dziesiątkach tysięcy egzemplarzy kupują. Czytam, że nie każdy może zostać pisarzem, a niektórzy to nawet nie powinni. Że pisarze z ambicjami mają przerąbane i później pisarka Kaja Malanowska żali się na Facebooku”: „6 800 złotych. Tyle za 16 miesięcy mojej ciężkiej pracy. Wiem, że w*****ające jest wylewanie frustracji na FB, ale mam ochotę strzelić sobie w łeb. (…) pozdrawiam rynek czytelniczy”.
Tyle że ja myślę, że nie należy się przejmować, co kto czyta. Ważne, że czyta. Bo im więcej osób to robi, tym istnieje większa szansa, że ludziom wejdzie to w nawyk i będą już sobie wybierać to, na co mają ochotę.
Teraz pytanie, które zawsze zadajemy naszym rozmówcom: Jakie są Pana ulubione książki, które poleciłby Pan czytelnikom portalu Czytaj PL? Takie Top 5.
Oczywiście swoje. A tak na serio, wymieniłem ich tyle, że na pewno każdy znajdzie coś dla siebie. Po prostu ludzie czytajcie. To strasznie fajna sprawa jest położyć się na wygodnej kanapie z kieliszkiem wina czy jakiejś tam whisky i popatrzeć na świat czyimiś oczami.
Wywiad z Piotrem C. przeprowadziła Martyna Gancarczyk