17 października swoją premierę będzie miał niecodzienny projekt – „Opowiem ci o zbrodni” – antologia opowiadań czołowych polskich autorów kryminałów, któremu towarzyszyć będzie program telewizyjny. Pisarze i pisarki – Katarzyna Bonda, Igor Brejdygant, Wojciech Chmielarz, Marta Guzowska, Małgorzata i Michał Kuźmińscy, Katarzyna Puzyńska – podjęli się opisania sześciu wybranych przez siebie zbrodni, które w niedalekiej przeszłości zostały popełnione w Polsce.
Zapraszamy do przeczytania unikalnego, specjalnie wyselekcjonowanego fragmentu książki „Opowiem ci o zbrodni” oraz obejrzenia zapowiedzi serii programów, w których pisarze będą opowiadać o swojej pracy twórczej i zagłębianiu się w świat kryminalnych zagadek.
„Opowiem ci o zbrodni” fragment:
s.10 (Fajbusiewicz)
(…) nie są to reporterskie lub dziennikarskie relacje, w każdej bowiem z tych opowieści czuć „pazur” autora kryminałów. Mają więc Państwo wyjątkową okazję powrotu do spraw, które zapewne znacie bądź o nich słyszeliście – jednak powrotu w formie nietuzinkowych relacji. Autorzy pokazują morderców i ich ofiary trochę inaczej niż zwykle, a przede wszystkim podejmują próbę odpowiedzi na pytanie: DLACZEGO?
s.9 (Fajbusiewicz)
udziału w tym nowatorskim spojrzeniu na zbrodnię i niecodziennego sposobu opowiedzenia o niej podjęli się: KATARZYNA BONDA, IGOR BREJDYGANT, WOJCIECH CHMIELARZ, MARTA GUZOWSKA, MAŁGORZATA i MICHAŁ KUŹMIŃSCY oraz KATARZYNA PUZYŃSKA.
s.13 (Fajbusiewicz)
Sądowe lub policyjne akta były bardzo ważnym – a właściwie dla prawie wszystkich autorów tej niezwykłej publikacji jedynym źródłem wiedzy o opisywanych sprawach. Sprawach, w których nie ma mowy o fikcji, tak lubianej przez pisarzy kryminalnych. Sprawach, w których musieli opierać się tylko na nagich faktach. (…) A jeśli chcecie Państwo zobaczyć, jak nasi pisarze sprawdzili się w nowych dla siebie rolach telewizyjnych prezenterów, musicie zobaczyć program „Opowiem ci o zbrodni” na kanale TV CRIME & INVESTIGATION POLSAT.
s. 18-19 (Bonda)
Rzeka w czerwcu przypominała jej o pierwszej ciąży. Miała piętnaście lat i uciekała z domu przed ojczymem na łachę. Wystawiała brzuch do słońca, trwała tak aż do zachodu. Wyobrażała sobie białą suknię, kościół pełen ludzi. Kwiaty, ryż, może tort z dwiema figurkami z marcepanu – jak na filmach. Dalej jasne mieszkanie w bloku, z centralnym ogrzewaniem, więc nigdy już nie będzie miała brudnych dłoni od węgla. Flaszki w barku. Ciastka w kredensie. Koniecznie serwety haftowane krzyżykami na stole. Parująca zupa w wazie z porcelany. Żadnych siniaków, zadrapań i śladów od uderzeń. Odkurzać będzie codziennie, obiecywała sobie. I uciekała w marzenia. Bo, że po porodzie jej życie się zmieni, była przekonana.
Grzesiek zwykle był przy forsie, miał gest. Niczego jej nie będzie żałował. Tysiące razy myślała o tym, jak triumfalnie opuszcza tę norę, w której przyszło jej się wychowywać. A jej przyszły mąż – zbój, oszust i złodziej – na odchodne wali ojczyma w mordę, za wszystkie niegodziwości, których doznała, aż posypią się nieliczne zęby jej kata. To były ostatnie chwile, kiedy wierzyła, że ma szanse żyć inaczej niż jej babka i matka. Że to w ogóle jest możliwe.
Dziś minęło dziesięć lat, a ona urodziła Grześkowi jeszcze dwójkę dzieci. Nigdy nie założyła białej sukienki. Ślub wzięła w urzędzie z takim jednym kolegą, który chciał się uwolnić od wojska, bo w międzyczasie Grzesiek poszedł siedzieć, a dziecko powinno mieć ojca. Założyła połyskliwą, fioletową spódnicę z kreszu, przyjęcie zrobili w jej rodzinnym domu. Zaraz po ceremonii ojczym podbił oko matce, a Monikę próbował zgwałcić i udusić, bo uznał, że ukradła mu pięćdziesiąt złotych. Jej małżonek udał, że niczego nie widzi. Kiedy zrobiła awanturę, wypił z ojczymem kilka flaszek na zgodę, a potem spali jak bracia, odwróceni do siebie plecami, na jednym tapczanie.
Po dwóch miesiącach Monika zorientowała się, że wzięła sobie pod dach alkoholika i zamiast marzeń o innym życiu powinna nauczyć się radzić sobie z tym, jakie ma. Wrócili do siebie z Grześkiem, ale zaraz odwiesili mu stare wyroki, więc jak wszystkie kobiety w jej rodzinie była sama. Podczas kolejnych ciąż nie bywała już nad rzeką. O niczym nie myślała, starała się przetrwać. Legalnie przepracowała dwa miesiące. Głodowe stawki, ale przynajmniej uczciwie zarobione pieniądze, myślała. Przy wypłacie okazało się, że i tak nie płacili za nią ubezpieczenia. – Skoro mam kręcić, to przynajmniej dla siebie – rzuciła pracodawcy w twarz i odeszła z kasą pancerną oraz kodem do jej otwarcia.
s. 20 (Bonda)
Teraz już nie łudziła się, że miłość ją zbawi. Dawno temu przestała wierzyć w cuda. Godziła się z tym, co rzuci jej los. Nie oczekuj niczego, bądź gotowa na wszystko. Jest dziś pogoda, wódka, zaczęły się wakacje. Jest dobrze. Była dumna, że zawsze widzi tę pełną połowę szklanki. – Pijesz czy się modlisz? Poczuła kopnięcie w brzuch, a potem słońce przysłonił cień. Nabrała powietrza, wypuściła i zdusiła w ustach przekleństwo. Nie widziała wyraźnie, ale rozpoznała po – stać po gwałtownych gestach. Szmidt stał z wyciągniętą w jej kierunku butelką. Na dnie było jeszcze wódki na trzy palce. Mieniła się tęczowo w słońcu. – Nie dajesz rady? – zakpiła. – Ciepła – burknął, udając, że nie widzi jej zeza. Usiadła, czując na sobie jego łakome spojrzenie. Zawsze, kiedy był pijany, miał ochotę na seks. Dziś nie miałaby nic przeciwko temu. Praktycznie nie pamiętała już, jak to jest się do kogoś przytulić. Z klientami się nie liczy.
s. 46-47 (Brejdygant)
– Zamkną cię i tyle z tego będzie – usłyszał głos, który od lat już przeszkadzał mu w realizacji powziętego marzenia. (…) Swoją drogą, czy to rzeczywiście było marzenie? Czy marzenie można powziąć? Nie, to była raczej jakaś natrętna myśl, coś, co powinno było już dawno go opuścić, a im bardziej powinno, tym bardziej zadomawiało się w jego głowie. – Zabij, poczuj to, zrozum, przejdź na drugą stronę – słowa, zdania, równoważniki powtarzały się w głowie jak mantra, nachodziły na siebie, multiplikowały się jedne z drugich. Wszystko działo się gdzieś tam, w tym drugim, mrocznym, podziemnym nurcie myśli, którego nie ujawniał przed nikim. Najbardziej zaś ukrywał go przed ojcem.
– Czy w nocy z dziesiątego na jedenasty sierpnia tego roku wiózł pan kogoś swoim samochodem po dyskotece w Zębie? – usłyszał nagle w głowie głos, którego nigdy jeszcze wcześniej nie słyszał. – Zapytają cię o to potem, może po kilku dniach, może po kilku tygodniach albo latach. Ktoś cię zapyta. Co wtedy powiesz? – normalny, ludzki, zwyczajny głos zapytał znowu. – Nie zapytają, nikt mnie nie znajdzie, nie będzie śladów, nie będzie świadków, nie będzie nic, nigdy nie dojdą – przekonywało to, co zadomowiło się w głowie i funkcjonowało jak coś, co musiało tam być i dostać to, czego chciało. Tego wieczora zrozumiał, że nic już nie da się z tym zrobić i żeby dalej normalnie funkcjonować, będzie musiał to zrobić. Jak alkoholik, który – żeby rano móc pójść do pracy albo w ogóle z kimś choćby porozmawiać – musi się napić, tak on będzie musiał to zrobić. Na początek wypił cztery piwa.
s. 57 (Brejdygant)
Kogo chcesz? Kogokolwiek. Nie ma znaczenia, kto to będzie. Jedyne, co ma znaczenie, to żeby to już zrobić. Jakiś czas temu, po tym, jak zginął jego przyjaciel, a potem odeszła od niego dziewczyna, najpierw do zabicia wytypował samego siebie. Nie wyszło: może zbyt się bał, żeby zrobić to jak należy, może zabrakło szczęścia. Przeciął żyły w prawej ręce, bo lewa wydała mu się zbyt delikatna, krew płynęła słabo i niechętnie. Tego samego dnia, nieco później, chciał się jeszcze powiesić, ale zawiązał zbyt długą linę. Teraz wszystko się zmieniło. Nie będzie się już czaił na samego siebie. Przyszedł czas na kogoś innego.
s. 100-101 (Chmielarz)
Mężczyzna zatrzymał samochód. Wysiadł z auta. Rozprostował kości, przeciągając się w jedną i drugą stronę. Później otworzył bramę i wjechał na teren posesji. Wyskoczył z wozu i pobiegł dookoła pojazdu. Chciał jej otworzyć. Niemal natychmiast zza budynku wybiegło kilku ubranych na czarno mężczyzn. Dojrzał w ich dłoniach broń. Przestraszył się. Pomyślał, że to napad.
Chciał krzyknąć, ale w tym samym momencie jeden z napastników odepchnął go na bok. Przytrzymał. Dojrzał na kamizelce kuloodpornej kolejnego mężczyzny wyraźny napis „Policja”. Poczuł ulgę. Ale na krótko. Coś było nie tak. Zdenerwowanie wróciło. – Co tu się dzieje? – zapytał. Pilnujący go funkcjonariusz nie odpowiedział. Spod kominiarki błyszczały tylko jego skupione, zimne, zielone oczy. – Co tu się dzieje?! – powtórzył głośniej mężczyzna.
Pozostali policjanci otoczyli samochód. Otworzyli drzwi. Mówili coś do siedzącej w środku, pobladłej kobiety. Jeden z nich krzyknął. Drugi uderzył w drzwi pojazdu. – Ej! Nie rób tak! Spokojnie! – krzyknął mężczyzna. Spróbował zrobić krok w stronę auta, ale pilnujący go funkcjonariusz przytrzymał go i pokręcił ostrzegawczo głową. Kobieta powoli wysiadła. Odwróciła się tyłem do policjantów. Jeden z nich zapiął jej stalowe kajdanki na przegubach. Mężczyzna poczuł, jak uginają się pod nim nogi. Serce mocno biło, w ustach poczuł suchość. – Co wy robicie?! – krzyknął. – Tak nie wolno! Zostawcie ją! Nie możecie tak zrobić! Nie możecie! Na posesję powoli wtoczył się policyjny radiowóz.
Błyskały lampy, ale bez syreny alarmowej. Albo mężczyzna ich po prostu nie słyszał. Szumiało mu w głowie. Cały świat wirował. Trudno mu było uporządkować myśli. Czuł się tak, jakby wpadł w jakąś szaloną pętlę i teraz pędził na spotkanie z twardą ziemią. – Zostawcie ją! Zostawcie! – krzyczał tylko, bo jedynie do tego był zdolny. Kobieta zniknęła we wnętrzu radiowozu, który wyjechał z posesji równie wolno, jak na nią wjechał, ale kiedy znalazł się na głównej drodze, ruszył z piskiem opon. Zniknął za najbliższym zakrętem. Mężczyzna powoli osunął się na ziemię. Usiadł w kucki. Oddychał głęboko. Nagle zrobiło mu się strasznie zimno. Zadrżał raz, drugi. W oczach zaczęły mu się zbierać łzy. Podniósł głowę i spojrzał prosto w twarz pilnującego go, zamaskowanego funkcjonariusza.
– Co tu się stało? – zapytał cicho. Funkcjonariusz długo milczał. Tak długo, że mężczyzna był przekonany, iż nie doczeka się już odpowiedzi. – Pan nawet nie wie, jakie ma szczęście – odezwał się nagle policjant. Jego głos był zaskakująco miękki, łagodny, młody.
– Szczęście?
Funkcjonariusz kiwnął głową. – Że pana też nie zabiła.
s. 142-143 (Guzowska)
Podczas odsiadki zaprzyjaźnia się dwóch mężczyzn. W sumie nic niezwykłego. Po kilku latach w jednej celi zna się współwięźnia lepiej niż własną żonę. No więc siedzą, zaprzyjaźniają się, jeden obiecuje drugiemu, że jak wyjdą, wprowadzi go w grubsze sprawy. Ten drugi ma nadzieję, że naprawdę tak będzie, odwiedza tego pierwszego już po wyjściu, przywozi mu paczki. Kiedy ten pierwszy też kończy odsiadkę, proponuje drugiemu udział w dwóch sprawach: łatwej i trudnej. Łatwe ma być włamanie do domu mężczyzny, który pracował w RPA, rzekomo przy wydobywaniu diamentów.
Włamanie nie ma nic wspólnego z tą historią. Nie wiem, czy w końcu do niego doszło. Trudna sprawa to zlikwidowanie mężczyzny starszego o trzynaście lat od dziewczyny z dwoma kasztanami w kieszeni. Pozbycie się go. Zabicie. Usunięcie z drogi. Coś jak przestawienie krzesła, które stoi w przejściu i zawadza. Czy może raczej: porąbanie tego krzesła na drzazgi. Ten pierwszy mężczyzna ma na imię Zlatan. Jest obywatelem byłej Jugosławii. Ten drugi ma na imię Piotr, mówią na niego „Głowa”.
s. 144 (Guzowska)
„Głowa” wynajmuje domek letniskowy przy jeziorze Pogoria, niedaleko Dąbrowy Górniczej. Załatwia też paru facetów do pomocy; wie, że sam sobie nie poradzi. Wszystko przygotowują: kupują styliska siekier, grube drewniane kije, którymi można walić tak samo mocno jak kijami bejsbolowymi. Dwa dni przed zabójstwem kopią w lesie dół. I przynoszą do domku radio, żeby muzyka zagłuszyła krzyki. A Zlatan przekazuje mężczyźnie starszemu od dziewczyny o trzynaście lat, że jest ktoś, kto chce z nim zrobić interes na węglu.
s. 145 (Guzowska)
Mężczyzna starszy od dziewczyny o trzynaście lat obrywa kolbą pistoletu w tył głowy, pewnie po to, żeby stracił przytomność, żeby się nie szarpał, nie walczył. Później też zostaje pobity drewnianymi styliskami do siekier i pięściami: oprawcy łamią mu nos, kość ciemieniową lewą i kość czołową. Ze wszystkich kości twarzoczaszki kość czołową złamać najtrudniej. Jej powierzchnia tworzy naturalny łuk, a łuk to najmocniejsza z istniejących struktur. Dlatego skuteczny jest cios z tzw. byka, można czołem rozwalić komuś nos, a samemu ledwo co poczuć. Jak mocno trzeba bić, żeby złamać tę kość?
s. 187 (Kuźmińscy)
Zgromadzeni na pasterce w połanieckim kościele nie myśleli pewnie o polityce, nie roztrząsali katastrofalnych w skutkach decyzji rządu o wielomilionowych pożyczkach, nie zastanawiali się nad słusznością postulatów strajkujących robotników. Kiwały się głowy, ciążyły powieki. Kobiety przysypiały, zmęczone przygotowaniami do świąt Bożego Narodzenia. W żyłach kolędowała już gorzałka – chłopom, babom, nawet nastolatkom. Kościelny chłód też robił swoje. O czym mówił ksiądz, witając wiernych na pasterce? O tym, że Bóg jest miłością, więc trzeba kochać bliźniego swego jak siebie samego? Także o dzieciątku, co przyszło na świat dwa tysiące lat temu? A może grzmiał o moralnych dylematach, przed którymi stanie kiedyś każdy z nas? Tłumiąc ziewnięcia, mieszkańcy Zrębina puszczali pewnie mimo uszu to abstrakcyjne księże gadanie, nie spodziewając się, jak szybko sami staną przed takimi wyborami. Może jeszcze tej nocy?
s. 197 (Kuźmińscy)
Ich zbrodnia będzie jedną z najczęściej przywoływanych w kolejnych reportażach, programach, kryminałach, powstanie o niej film i sztuki teatralne. Nieodmiennie, jak refren, będzie się o tej zbrodni powtarzać, że to niemożliwe, niepojęte, nieludzkie. Ale być może zło, które w tam – tą świąteczną noc zstąpiło na Zrębin, było właśnie złowrogo proste. I ludzkie.
s. 211 (Kuźmińscy)
Ludzie będą potem mówić, że się bali.
s. 232 (Puzyńska)
Zbliża się godzina piętnasta. Życie toczy się swoim rytmem. Zaaferowane kobiety dyskutują pod blokiem. Za kilka dni początek roku szkolnego. Nie wszystkie zdążyły kupić podręczniki i zeszyty dla swoich pociech. Poza tym galowe ubrania ciągle jeszcze niewyprasowane. Dzieciaki biegają wokół matek jak szalone. Zupełnie nie zważają na upał. Ani myślą siedzieć na ławce pod blokiem, jak im kazano. Przecież już za chwilę długie miesiące szkoły. Bezruchu będzie aż nadto. Trzeba jak najlepiej wykorzystać ostatnie dni wakacji. Nikt nie wie jeszcze, że już za kilka godzin pojawi się tu karetka pogotowia, policyjne radiowozy i prokurator.
s. 233-234 (Puzyńska)
Piękna, długowłosa blondynka. Pół roku temu skończyła dwadzieścia dwa lata. Jak wielu młodych ludzi miała mnóstwo planów na przyszłość. (…)I powoli, nieśmiało zaczyna planować ślub. Dwa tygodnie temu, podczas wakacyjnego wyjazdu, chłopak poprosił ją o rękę. (…)Chętnie dzieli się tym z innymi. Jest towarzyska, zawsze otoczona wianuszkiem zgranych przyjaciół. Łatwo nawiązuje kontakty i natychmiast zjednuje sobie nowych ludzi. Jest spokojna, uczuciowa i właściwie nigdy nie zdarza jej się nawet przekląć. Całe życie przyświeca jej zasada, że jeśli będzie dobra dla innych, to inni będą dobrzy dla niej. Czas pokaże, że grubo się pomyliła. Trzydziestego sierpnia 1994 roku zostanie zamordowana. Zabójca zada jej kilkanaście ciosów. Biegli z Zakładu Medycyny Sądowej powiedzą później, że żaden z nich sam w sobie nie był śmiertelny. Dziewczyna umiera z powodu stopniowego wykrwawienia.
Czerwona kałuża wokół jej ciała robi się coraz większa. Metaliczny posmak krwi w ustach sprawia, że Joanna raz po raz się krztusi. Wie, że zbliża się koniec. Nie ma siły już krzyczeć. Jedynie cicho błaga swojego oprawcę o pomoc. Ale on tylko patrzy. Stara się uspokoić oddech po szarpaninie. Ubranie ma całe we krwi. Jej krwi. Kolejne błaganie o pomoc. O nie, on nie zamierza pomagać. Nie po to przecież przyszedł tego sierpniowego dnia do mieszkania na dziesiątym piętrze. Przyszedł po to, żeby ją zabić. Dlaczego?
https://www.youtube.com/watch?v=Q4XQbekPyu8