Od kilku miesięcy na moją półkę trafiło całkiem sporo literackich zaskoczeń. Trend ten zapoczątkowała chyba Lisa McInerney i jej “Herezje chwalebne”. Następnie pojawił się szokujący i naturalistyczny Vann z “Legendą o samobójstwie”, a kompletnym odjazdem okazał się “Pierwszy bandzior” Mirandy July. Mam jeszcze w zanadrzu dość zaskakującą książkę pod tytułem “Może pora z tym skończyć” Iaina Reida, o której opowiem Wam już niebawem.
Dziś jednak na tapetę pójdzie prawdziwy moim zdaniem – jak to teraz młodzi mówią – sztos. I o ile poprzedni autorzy byli mi kompletnie nieznani, o tyle autora książki “Wielki finał” kojarzę całkiem dobrze. Pamiętam go jeszcze jako polityka, ale czytam i słucham regularnie dopiero jako politologa. Lubię jego komentarze, bo mimo jego politycznej przeszłości są jednymi z najbardziej obiektywnych, jakie można usłyszeć w telewizji. A ostatnio wpadł w moje ręce jego beletrystyczny debiut i to o nim będzie dziś mowa.
Struktura książki zasadniczo jest prosta. W niedalekiej przyszłości, w czasach zalegalizowanej eutanazji na żądanie, funkcjonują specjalne ośrodki w których można spokojnie odejść z tego świata. Bohater trafia właśnie do jednego z nich. To wyjątkowo ekskluzywne miejsce, gdzie może liczyć na All Inclusive, aż po kres swoich dni. Takie prawdziwe All Inclusive. Takie NAPRAWDĘ prawdziwe All Inclusive. Alkohole świata, dziwki, koks, wszystko co może umilić ostatnią drogę.
Tak się ciekawie składa, że jedną z “dziewczynek” jest Polka i to z nią, naszego bohatera zaczyna łączyć dość ciekawa relacja. Brzmi jak scenariusz z opery mydlanej? Trochę tak, ale to – jak podejrzewam – celowy zabieg, by w oparach przewidywalnej miłostki umieścić wiele, wiele prawdy. A prawda zazwyczaj bywa dość szorstka i bolesna. Szczególnie my, Polacy mamy generyczny problem z krytycznym spojrzeniem na siebie właśnie.
Książka obfituje w filozoficzne wręcz przemyślenia, jest pełna komentarzy pod adresem obecnej formy społeczeństwa, jego sposobu zachowania wobec narodów i ich rządów, ale także odwrotnie. Jest mnóstwo ciekawych spostrzeżeń dotyczących jednostki jako bytu autonomicznego, ale również jako części społeczeństwa od rodziny zaczynając, poprzez społeczność lokalną, narodową, europejską, na światowej kończąc. To nie są fakty wygodne, ale zaskakująco prawdziwe.
Jeśli mam być szczery, to zgadzam się z 99% słów w tej książce. W żadnej innej nie mam aż tylu zakładek do ulubionych fragmentów i do żadnej aż tak gorliwie nie zaglądam, aby je sobie przypomnieć. Koncepcje Pana Marka z pewnością można uznać za kontrowersyjne. Podejrzewam, że znajdą się ludzie którzy będą chcieli tę książkę wywalić do kosza. Moim zdaniem jednak obnaży to tylko ich brak dystansu do siebie i typowo polską alergię na prawdę.
W “Wielkim finale” znalazłem wszystko to, o czym od dawna myślę, ale głośno powiedzieć odważam się tylko najbliższym. I tak! Pan Marek wzbudził we mnie nadzieję, że być może ja też będę kiedyś mógł wybrać taki godny i beztroski finał. Takie mam wewnętrzne przekonanie. Komu się to nie podoba, to trudno.
Świetna książka, warto ją przeczytać. Pan Marek Migalski pokazał pazur, nieznany mi z jego ugładzonego wizerunku telewizyjnego. Mam nadzieję, że nie poprzestanie na tej jednej publikacji.
Recenzja pierwotnie została opublikowana na portalu PanCzyta.pl
Jestem uzależniony. Czytanie uzależnia, czytanie ekscytuje, dlatego zostałem kiążkoholikiem. Butelki złożone ze słów ciągle mam pod ręką. Nie wyobrażam sobie dnia bez upojenia się dobrą historią. Cenię sobie ambitne powieści, dzięki którym mój umysł może zapomnieć o przytłaczającej codzienności. Mój blog jest moją prywatną izbą wytrzeźwień, w której dochodzę do siebie, a której ściany chłoną książkowe emocje.