Jak pisał w swoim wierszu Edward Stachura: „Życie to nie teatr”, ale na podstawie niejednej życiowej historii można byłoby przygotować scenariusz teatralny, albo filmowy. Wielu ludzi ma do opowiedzenia osobiste historie, które zachwycają, wzruszają, albo mrożą krew w żyłach. Niemal każdy z nas na takie opowieści się natyka, czy to w rodzinie, czy wśród znajomych, a czasami słyszymy je od zupełnie obcych osób, które po prostu mają potrzebę mówienia. Szczególnie osoby starsze chcą powiedzieć o swoim życiu, póki nie będzie za późno.
Igor Grycowski ma chyba wszystko, czego może zapragnąć młody człowiek wywodzący się z małej miejscowości na Podlasiu. Ma pieniądze, stanowisko teatralnego reżysera, wpływowych znajomych, piękne mieszkanie i drogi samochód. Jednak jakby czegoś byłoby mu brak. Kiedy mu psuje się samochód w zapadłej wiosce, spotyka starą kobietę, która zaprasza go na świeże mleko i opowiada historię swojego życia. Sońka wie, że to jej ostatnie chwile życia i że musi opowiedzieć o sobie, zanim będzie za późno. Mówi o wojnie, wielkiej miłości, tragedii, namiętnościach i o tym, co ważne. Nie tylko dla niej, ale i dla Igora.
„Odwrócił się z niespodziewanie i z gwałtownością, krowę niemal płosząc, choć ta do płochliwych się nie zaliczała, i spojrzał w twarz Sonii. I aż oniemiał, a wargi, ta górna i bardziej okazała dolna, ułożyły się w <>, twarz Sonii bowiem to jest twarz naprawdę, takich twarzy życie już nie lepi, takich twarzy się nie widuje. Bo twarz Sonii zstąpiła z ikony: brązowa, czerstwa, popękana, bez znaczenia i kłamstwa, ale też mocna, z jaśniejszymi liniami zmarszczek, a zmarszczek ma chyba pierdylion, mieliby chirurdzy plastyczni zajęcie: polerowanie, naciąganie, przycinanie, wystarczałoby im niepotrzebnej skóry na przynajmniej trzy nowe twarze. Bo twarz Sonii to twarz po prostu: widać, że coś przeżyła, widać, że coś marzyła, nade wszystko ta twarz służy do tego, do czego ją Haspodź powołał: do słuchania, patrzenia, jedzenia, do mycia, całowania, wąchania, do czkania, płakania, siąkania”*.
„Sońka” Ignacego Karpowicza to powieść, która nie jest obszerna pod względem ilości stron, ale zawiera tak duży ładunek emocjonalny, że pozostanie w mojej pamięci na długo. Z jednej strony mamy bohatera, który nie budzi zbyt wielkiej sympatii, a z drugiej starą kobietę, która mimo prostoty wypowiedzi wzbudza w czytelniku wiele pozytywnych odczuć. Gdy przez zrządzenie losu stają naprzeciw siebie, stają się sobie potrzebni. Sońka potrzebuje Igora, aby przed śmiercią wysłuchał jej historii, a Igor potrzebuje Sońki, żeby wrócić do swoich korzeni oraz zrozumieć swoją przeszłość i siebie.
Ignacy Karpowicz pisze pięknie, wręcz poetycko o rzeczach brutalnych, o rzeczach pięknych, o rzeczach zwykłych i o rzeczach magicznych. Dosłownie maluje słowem historię z II wojny światowej. Historię, jakich pewnie wiele, ale która jednocześnie jest wyjątkowa i unikatowa, bo dotyczy odczuć oraz osobistych doświadczeń konkretnej kobiety. Nie jest to opowieść oparta na faktach, ale mogłaby taką być. Czytelnik nie odczuje w niej sztuczności ani fałszu.
Zarówno za zaletę, jak i wadę uznaję brak tłumaczenia w przypadku obcojęzycznych dialogów. Zaletą jest to, że autor nadał dzięki temu zabiegowi swojej powieści autentyczności, wadą natomiast jest fakt, że nie wszystkie wypowiedzi bohaterów były zrozumiałe. O ile nie miałam problemu z niemieckimi wtrąceniami, o tyle z białoruskimi kompletnie sobie nie radziłam.
Książka skłania do refleksji nad przemijaniem życia, nad okrucieństwem losu, nad ofiarami II wojny światowej – nie tylko bohaterów z warszawskich barykad, ale także mieszkańców zapadłych wsi. Po przeczytaniu „Sońki” zadałam sobie pytania: „Ile jeszcze takich opowieści zostało niewypowiedzianych? Ilu starszych ludzi jeszcze dusi w sobie swoje życiowe historie? Czy zdążą je opowiedzieć komuś przed śmiercią?”.
Recenzja pierwotnie pojawiła się na portalu Stacja Książka
zdjęcie wyróżnione to fragment oryginalnej okładki autorstwa Przemysława Dębowskiego