Do Barcelony po raz pierwszy trafiłam wiele lat temu, gdy tuż po kupieniu Cienia wiatru, otworzyłam go i zupełnie przepadłam. To był jeden z tych momentów, gdy trafia się na właściwą książkę, a raczej ta właściwa książka trafia na nas. Ta historia nie tylko mnie oczarowała, ale i zmieniła wiele w moim życiu. To właśnie wtedy zamarzyła mi się Barcelona. Musiało jednak minąć trochę czasu zanim spełniłam to marzenie. I oczywiście od razu wyruszyłam na poszukiwanie Cmentarza Zapomnianych Książek. Czy go znalazłam? Zapraszam do lektury, opowiem Ci wszystko.
Pierwszym, czego potrzebowałam tuż po wylądowaniu, było przytulenie Zafóna. Oczywiście nie we własnej osobie, a jego książki, tej najnowszej, zapowiadanej u nas w tym roku. Wiedziałam, że w Hiszpanii już została wydana i znajdę ją na księgarskich półkach. I tak się stało, nie musiałam nawet wychodzić z lotniska, wystarczyło dotrzeć do pierwszej niewielkiej kiosko-księgarni. I był… Dotknęłam, przytuliłam… i poleciałam dalej. A już na spokojnie przekartkowałam i obejrzałam go dopiero w innej księgarni, już zwykłej, takiej ze skrzypiącą podłogą i masą zakamarków. I powiem Wam, że Labirynt duchów ma niemal tysiąc stron…
„Mieszkaliśmy z ojcem na ulicy Santa Ana, tuż przy placu kościelnym. Nasze małe mieszkanie mieściło się bezpośrednio nad antykwariatem specjalizującym się w sprzedaży zarówno rzadkich egzemplarzy dla bibliofil, jak i książek używanych.”
Carrer de Santa Anna. Numer 27. Nie trudno było znaleźć tę ulicę. Trudniej było pogodzić się z tym, że nic na niej nie znalazłam. Zwykła ulica z masą przeróżnych sklepów, turyści. Ani tabliczki, ani innego wspomnienia, że to właśnie tu Carlos Ruiz Zafón umiejscowił jedno z ważniejszych miejsc akcji. Nic… Tylko mijający mnie tłum i ja – stojąca z aparatem w dłoniach i Cieniem wiatru pod pachą. Stałam tam i nie wiedziałam, czy w ogóle zrobić tutaj dla Was zdjęcie. A przy tym czułam, że oni wszyscy, ten ogromny tłum, mija mnie bez zastanowienia, a ja wiem… wiem doskonale, że wiele lat temu stał tu Zafón i uśmiechał się, wybierając właśnie to miejsce na początek swojej opowieści.
„Podszedłem do balkonu i ujrzałem świetliste opary wydobywające się z latarni na Puerta del Angel. Można się było tylko domyślać obecności stojącej tam nieruchomo postaci. Jej realność potwierdzał jedynie zarys cienia padającego na bruk i bursztynowe drżenie żaru papierosa odbijające się w jej oczach. Stała, ciemno ubrana, z jedną dłonią ukrytą w kieszeni marynarki, drugą przytrzymując papierosa, który prządł niebieskawą pajęczynę dymu wokół głowy. Patrzyła na mnie milcząco, kryjąc twarz za padającym z latarni światłem. (…)
W scenie, której właśnie byłem świadkiem, owym nieznajomym mógł być jakikolwiek przechodzień, postać bez twarzy i bez tożsamości. W powieści Caraksa owym nieznajomym był diabeł.”
I znów ten tłum. Zdawałoby się, że nie ma się czemu dziwić, wszak to Barcelona – masa ludzi chce ją zwiedzić i kolejna masa tu mieszka. Ale zawsze mi się zdawało, że Barcelona Zafóna to ciche, pełne zmroku ulice. Na Porta de l’Angel tak nie było. Ludzie wędrowali w przeróżne strony, gwar wypełniał powietrze. Ale gdy zatrzymałam się przy jednej z latarń, próbując na chybił trafił wybrać tę, przy której stał nieznajomy, świat nagle ucichł. Podniosłam oczy i przez chwilę zdawało mi się, że widzę Daniela spoglądającego na mnie przez okno.
„– Danielu, a gdybyśmy tak zdryfowali na porcyjkę krokiecików z szynką, z nieodzowną lampką wina musującego albo i z dwoma, tu w Xampanet, dla zabicia absmaku?
– Szczerze mówiąc, nie odmówiłbym.”
Zamarzyło mi się, by pierwsze śniadanie w Barcelonie zjeść właśnie przy tej ulicy. Pełna jest malutkich, urokliwych kawiarenek. A każda z nich kusi pysznościami. Tak, były też krokieciki. I oczywiście kawa, bo na lampkę czegoś musującego było ciut za wcześnie.
„Klara lubiła siadać na ławce i wsłuchiwać się w szum ludzkich głosów rozlegający się na wewnętrznym dziedzińcu i rozpoznawać echo kroków stawianych na wybrukowanych ulicach. Prosiła, żebym opisywał fasady, ludzi, samochody, sklepy, latarnie i mijane przez nas wystawy. Często brała mnie pod rękę i oprowadzałem ją po naszej i tylko naszej Barcelonie, którą oglądać mogliśmy wyłącznie we dwoje.”
Plac San Felipe Neri jest ukryty w plątaninie barcelońskich uliczek i wcale nie łatwo było go znaleźć. Po godzinie błądzenia, zapytałam pewną parę staruszków, wskazując im na mapie miejsce, którego szukam. Pani uśmiechnęła się, wzięła mnie pod rękę i powiedziała mi po angielsku: „To najpiękniejsze miejsce w Barcelonie. Moje ukochane. Nie powiem wam, gdzie jest. Ja was tam zaprowadzę…”
„ElsQuatreGats znajdowała się rzut kamieniem od domu i było to jedno z moich najbardziej ulubionych miejsc w Barcelonie. Tam właśnie, w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym drugim, poznali się moi rodzice, nie bez powodów więc przypisywałem urokowi tej starej kawiarni, przynajmniej po części, początek mej podróży ku życiu na tym świecie. Kamienne smoki strzegły fasady osaczonej nakładającymi się cieniami, a jej gazowe latarnie zatrzymywały w miejscu i czas, i wspomnienia. Wewnątrz lokalu goście współżyli z przeróżnymi echami z innych epok.”
W tej kawiarni zatrzymał się czas, słowo! Zajrzała do niej przez uchylone drzwi i zobaczyłam ich – rodziców Daniela. Właśnie się poznawali. Jego ojciec pytał jego matkę, czy może się przysiąść. Gwarno, tłoczno, a przy tym tak jak wiele lat wcześniej – niezwykle urokliwie. Tak, jestem pewna, że gdy Zafón opisał tę kawiarnię, czas w niej zamarł.
„Żebrak pociągnął tęgi łyk. Bacznie mu się przyjrzałem. Miał wygląd ministerialnego szaraczka z księgowości, który przez piętnaście lat chadzałby w tym samym garniturze. Wyciągnął ku mnie swoją dłoń. Uścisnąłem ją.
– Fermfn Romero de Torres, chwilowo na wymówieniu. Miło mi pana poznać.
– Daniel Sempere, kompletny idiota. Cała przyjemność po mojej stronie.”
Tak, poznali się właśnie tu, pod łukami tych arkad. To właśnie tu mieszkała Klara i to właśnie tu Daniel spacerował wraz z nią oraz przeżył jedną z gorszych nocy w swoim życiu. Można by przytoczyć masę cytatów z Cienia wiatru, ale ja zdecydowałam się właśnie na ten powyżej. Ma dla mnie najwięcej uroku.
„Dotarłszy do ulicy Arco del Teatro, zapuściliśmy się w uliczki dzielnicy Raval, przechodząc pod arkadą rysującą się niczym sklepienie wzniesione z niebieskiej mgły. Szedłem za ojcem wąskim zaułkiem, wydeptaną ścieżką, bardziej niż ulicą, czując, jak za naszymi plecami coraz szybciej zanika poświata Rambli. Z dachów i z balkonów zaczął zsuwać się ukośnymi strugami poranny brzask, nie docierając w ogóle na ziemię. W końcu ojciec zatrzymał się przed drzwiami z litego, sczerniałego od starości i wilgoci drewna.”
Z Rambli skręciłam w Arco del Teatro i nagle wszystko zacichło. Jeżeli jeszcze chwilę temu przedzieralam się przez tłum, to tu nie było żywej duszy, nikt z turystów tu się nie zapuścił. Tak, to miejsce jest idealne, by ukryć coś ważnego… Nie znalazłam tam Cmentarza Zapomnianych Książek, ale jestem gotowa przysiąc, że w powietrzu unosił się zapach starego papieru.
Tak właśnie wygląda moja Barcelona. Nie chciałam przemierzać jej z przewodnikiem, wolałam mieć pod pachą Cień wiatru. Był najlepszym przyjacielem w podróży, zaprowadził do miejsc, gdzie nie docierają turyści, i sprawił, że chodziłam ścieżkami Zafóna, Daniela i Caraxa. I to właśnie kocham w moich literackich wędrówkach – nigdy nie wiem, dokąd w rzeczywistym świecie zaprowadzi mnie książkowa fikcja.
PS I to rozczulenie w oczach ludzi, gdy na środku jakiegoś placu czy ulicy rozkładałam się z plecakiem, aparatem i wyciągałam Cień wiatru po polsku. Nikt, absolutnie nikt ani razu nie spojrzał na mnie jak na wariatkę… Tylko te rozczulone uśmiechy. Tak, Barcelończycy kochają Zafóna.
Zapraszam Cię do wędrowania ze mną.
Pod tym obrazkiem znajdziesz moje inne wędrówki.
Wpis po raz pierwszy ukazał się na blogu Czytac-Nie-Czytac.blogspot.com.
O autorce: