Małgorzata Saramonowicz, scenarzystka filmowa, pisarka powieści grozy i dark fantasy, opowiada o tym, jak czytanie książek wpłynęło na jej życie oraz jakie lektury kształtowały jej własny pisarski styl.
Czy zawsze kochałaś czytanie?
Małgorzata Saramonowicz: Tak, byłam typem dziecka, na które rodzice krzyczeli, żeby wreszcie wyszło na dwór, a nie cały czas ślęczało nad książkami. Tak było zawsze. Książki były moją wielką miłością. Dlatego w liceum wybrałam klasę humanistyczną, a potem studiowałam polonistykę i historię.
A kiedy rozpoczęła się ta wielka miłość do książek?
M.S.: Mój ojciec czytał mi książki na głos. Tak poznałam Sienkiewicza, Dumasa. Szybko też nauczyłam się sama czytać. W wieku siedmiu, ośmiu lat sięgałam już po wszystko, co było w zasięgu ręki. Na przykład podkradałam książki i lektury szkolne mojemu starszemu bratu. Dzięki temu przyswoiłam je znacznie szybciej niż przewidywał to program nauczania.
Chociaż przyznam, że nie zawsze było to dobre dla małej dziewczynki. Jeśli przeczyta się „Pana Tadeusza” w wieku ośmiu lat, to nic złego się nie stanie, ale co innego, jeśli sięgnie się w tym wieku po literaturę wojenną, na przykład „Rozmowy z katem” czy „Kolumbów”. To już zmienia psychikę.
A w jakim wieku zaczęłaś w ogóle czytać?
W wieku 5–6 lat.
Czyli wcześniej niż inne dzieci.
M.S.: No, nie przesadzajmy. Nie byłam pod tym względem bardziej zdolna niż inni. W sprzyjających okolicznościach wszystkie dzieci potrafią nauczyć się czytać w tym wieku.
Dla mnie obcowanie z książkami, z wyobraźnią autorów, ze światami, które tworzyli, multiplikowało przeżywanie i rozumienie rzeczywistości. Otwierało przestrzenie, których wcześniej nie znałam. Czytanie dostarczało przeżyć intelektualnych, emocjonalnych, rozrywki. W czasach, w których dorastałam, nie było komputerów, Internetu, gier i takiej telewizji jak dzisiaj. Oprócz podwórka, na które też wychodziłam, pływania, jazdy na rowerze i zwykłych kontaktów rówieśniczych, pozostawało tylko czytanie książek i ja skrzętnie z tego korzystałam.
Takie były początki mojej miłości do literatury. Później, w liceum Lelewela w Warszawie i w harcerskiej drużynie żeglarskiej, miałam to szczęście, że trafiłam do grupy ludzi, wśród których nie można było nie czytać. Dyskutowaliśmy o sztuce, wymienialiśmy się książkami, co w tamtych czasach było niezwykle cenne, bo zdobycie upragnionego tytułu graniczyło z cudem. Nakłady atrakcyjnych pozycji błyskawicznie znikały z księgarń. Nie można było też zamówić książki przez Internet. Zostawała więc rodzina i znajomi. Każdy, kto miał Hessego, Cortazara, Lorcę, Kafkę, Miłosza czy Stachurę, uchodził niemal za Boga.
Oczywiście były jeszcze biblioteki, ale tu też trzeba było się sporo naszukać, bo ich księgozbiory miały sporo luk. Przy odrobinie szczęścia i wytrwałości czasem udawało się znaleźć wymarzoną książkę. Pamiętam, że całe lata chodziłam z Leśmianem „zdobytym” właśnie w bibliotece.
Co oznacza „zdobytym”?
M.S.: No po prostu, zwyczajnie.
Był w bibliotece i zniknął z niej „w tajemniczych okolicznościach”?
M.S.: Zaraz tam tajemniczych. W bibliotece, do której najczęściej chodziłam, znalazłam mojego ukochanego poetę i odkryłam, że nikt go nie czyta. A mnie był potrzebny jak powietrze, dlatego „wypożyczyłam” go na dłużej. Przez cztery lata nie rozstawałam się z nim, a potem uznałam, że czas zwrócić go innym czytelnikom.
W czasach komuny miłośnicy literatury musieli sobie jakoś radzić. Szybko nauczyłam się więc, co i od kogo mogę pożyczyć. Zlokalizowałam, w której bibliotece mogę znaleźć „Na wysokiej połoninie” Stanisława Vincenza, a w której „Barok” Czesława Hernasa. Zdarzały się też zaskakujące niespodzianki. Kiedyś trafiłam do sanatorium w górach. Zabiegi, spacery, nuda. Aż odkryłam sanatoryjną bibliotekę, a w niej całą masę książek, w tym egzemplarze uchodzące w Warszawie za rarytasy nie do zdobycia. Czekały tam na mnie nietknięte od dziesięciu, piętnastu lat, niektóre jeszcze z nierozciętymi kartkami. Tam właśnie znalazłam „Obłęd” Krzysztonia i „Lot nad kukułczym gniazdem” Kena Keseya.
Pamiętam też, że kiedy Gabriel Garcia Márquez dostał Nagrodę Nobla, ktoś w szkole zdobył „Sto lat samotności”, i natychmiast pojawiła się lista chętnych do pożyczenia tej książki. Nadeszła moja kolej i przeczytałam tę niezwykłą powieść w jedną noc, żeby móc następnego dnia przekazać ją dalej.
„Sto lat…” w jedną noc. To dobrze brzmi.
M.S.: Tak [śmiech]. Nie żałuję, że dojrzewałam w świecie bez Internetu i bez innych rozrywek, bo dzięki temu mogłam przeczytać naprawdę mnóstwo świetnej literatury. To było bezcenne.
A gdybyś miała wymienić dziesięć książek, które ukształtowały Twoje życie…
M.S.: W dziesięciu trudno byłoby mi się zmieścić, ale są nazwiska, które stanowiły fundament mojej przyszłej twórczej pasji. Jednym z nich jest Stanisław Dygat. Niestety trochę obecnie zapomniany.
Przyznaję, że zupełnie nie znam jego dzieł.
M.S.: To fenomenalny pisarz. Błyskotliwy, trochę gorzki, ale zarazem wzruszający, a momentami wręcz zabawny. A przede wszystkim bardzo głęboki. Dygat miał dar tworzenia psychologicznie prawdziwych postaci i zapętlania niuansów fabuły, podobnie jak Iwaszkiewicz. Był tylko odrobinę nowocześniejszy. I tak jak Iwaszkiewicz świetnie nadawał się do kina. Film Morgensterna „Jowita” z Danielem Olbrychskim, Zbyszkiem Cybulskim i Kaliną Jędrusik (prywatnie żoną Dygata) to ekranizacja jego powieści „Disneyland”. „Pożegnania” z Marią Wachowiak, Tadeuszem Janczarem i Gustawem Holoubkiem przeniósł na ekran Wojciech Jerzy Has, a „Jezioro Bodeńskie” Janusz Zaorski.
Uwielbiałam Dygata i miałam wszystkie jego dzieła oprócz jednego. Kiedyś wracałam do domu tramwajem i zobaczyłam, że jakiś chłopak czyta właśnie tę powieść. To była „Podróż”. Zamarłam z wrażenia, a potem zapytałam, gdzie ją zdobył? A on uśmiechnął się i, rozumiejąc doskonale moją wielką miłość do Dygata, po prostu podarował mi tę książkę.
Mamy więc numer jeden na Twojej liście, a co dalej?
M.S.: Dalej? Na pewno Stanisław Lem. Zaczęłam go czytać jako małe dziecko, podbierając książki mojego brata. Pierwszą powieścią, która trafiła w moje ręce, byli „Astronauci” – chyba najbardziej klasyczne science-fiction Lema. Potem przeczytałam wszystkie utwory beletrystyczne i przeszłam do eseistyki. Muszę przyznać, że to był autor, który podobnie jak Leśmian towarzyszył mi w życiu codziennym. W podróżach, na harcerskich obozach. Zabieraliśmy go, żeby czytać pod namiotem „Opowieści o pilocie Pirxie”, bo mało kto potrafił nas tak rozbawić jak Lem. Właśnie to błyskotliwe poczucie humoru wyróżnia go spośród klasyków science-fiction.
W sumie nigdy nie myślałem o Lemie jako o dowcipnym autorze. Jego humor dopiero trafił do mnie w „Bajkach robotów”.
M.S.: A „Kongres futurologiczny”? Przecież to się można popłakać ze śmiechu!
Niektórzy uważają, że to depresyjny utwór…
M.S.: To bardzo narkotyczna powieść i jej odbiór może zależeć od tego, jak się ją czyta. Dlatego polecam świetną adaptację – audiobook czytany przez Adama Ferencego. Słuchaliśmy go całą rodziną i nikt nie potrafił się powstrzymać od śmiechu.
W czasie studiów załapałam się też na wielki boom literatury iberoamerykańskiej. Wtedy Wydawnictwo Literackie wypuściło całą serię jej poświęconą. Dzięki temu można było zdobyć „Grę w klasy” Cortazara czy wspomnianego wcześniej Márqueza. To były perełki.
„Gra w klasy” zrobiła na mnie niezwykłe wrażenie. Pokazała, że w tworzeniu literatury nie ma zasad, nie ma granic. Powieść Cortazara to książka, którą można czytać na dziesiątki sposobów. Można ją czytać po kolei: od pierwszego do ostatniego rozdziału. Można ją czytać według niechronologicznego klucza zaproponowanego przez autora lub samemu wybierać kolejność, tak jak we współczesnych książkach interaktywnych. Mój osobisty, klejony egzemplarz „Gry w klasy” kompletnie się rozpadł i to narzuciło mi jeszcze jedną, przypadkową konfigurację czytania.
Stąd tytuł książki: „Gra w klasy”. Od skakania po rozdziałach.
M.S.: Otóż to. Przyznam, że tego rodzaju zabiegi literackie na poziomie konstrukcji czy narracji zawsze mnie urzekały i bardzo je cenię.
Czyli w literaturze nic Cię już nie może zaskoczyć.
M.S.: Wręcz przeciwnie. Wciąż jestem otwarta na nowe i przyznam, że nadal zdarzają mi się odkrycia, które po prostu wbijają w ziemię.
Powiem o dwóch takich książkach z zupełnie różnych porządków.
Pierwsza to powieść dla dzieci – „Atramentowe serce” Cornelii Funke. O jej atramentowej serii (są w sumie trzy części) dowiedziałam się od mojej przyjaciółki z Niemiec. Zaczęliśmy czytać tę książkę naszej małej wówczas córce na głos. To było istotne, bowiem bohaterem „Atramentowego serca” jest introligator, a zarazem lektor, który posiadł niezwykłą umiejętność. Czyta tak doskonale, że bohaterowie książkowych historii ożywają w świecie rzeczywistym. To wyjątkowa powieść, bo nie traktuje dziecka jak głupca, któremu należy dosłodzić świat, uprościć narrację i spłaszczyć psychologię postaci. W „Atramentowym sercu” dzieją się bardzo złe rzeczy i pojawiają się naprawdę źli ludzie, z którymi musi zmierzyć się nastoletnia bohaterka – Meggie. To kilkaset stron, które wciągają bez reszty, a jeśli dodać do tego cowieczorny rytuał czytania na głos, „Atramentowe serce” staje się książką magiczną. Polecam ją każdemu, nie tylko dzieciom.
Dodam jeszcze parę słów o samej Cornelii Funke – to współczesna niemiecka pisarka klasy Astrid Lindgren. Ma podobną zdolność docierania do dziecięcej psychiki i wyobraźni, jest tylko bardziej dzisiejsza.
Druga powieść, która w ostatnim czasie wzbudziła mój zachwyt, to „Kwartet aleksandryjski” Lawrence’a Durella. Powinnam ją, wstyd powiedzieć, przeczytać już dawno temu. Chociaż może to dobrze, że trafiłam na nią późno, bo to dzieło bardzo dojrzałe i bardzo dorosłe. Jeśli sięgnąć po nie za wcześnie, istnieje ryzyko, że nie zdoła się docenić jego wszystkich walorów.
To opowieść złożona z czterech mniejszych powieści, o czwórce bohaterów, z których każdy opowiada tę samą historię, ale ze swojego punktu widzenia. Dzięki takiemu zabiegowi powstało frapujące dzieło, które za każdym razem odsłania przed czytelnikiem inny fragment rzeczywistości i wikła go w poszukiwanie prawdy. Całość, napisana świetnym językiem, w genialnym przekładzie, jest tak pojemna, wieloznaczna i piękna, że mogłaby wystarczyć za wszystkie inne powieści.
Trochę mi to przypomina „Fatum i furię” Lauren Groff. Tylko to nowość, a jak się domyślam, Durell stworzył swoją powieść znacznie wcześniej.
M.S.: Tak, „Kwartet aleksandryjski” po raz pierwszy był opublikowany na przełomie lat 50. i 60. Wcześniej podobny koncept z odmiennym opisem tych samych zdarzeń z różnych punktów widzenia zastosowali Akira Kurosawa i Shinobu Hashimoto w filmie „Rashomon”. To fenomenalny zabieg, który demaskuje miraż poznawania prawdy, ułudę naszego postrzegania i rozumienia rzeczywistości.
To kolejna ważna dla Ciebie powieść o wyszukanej konstrukcji.
M.S.: Zwracam na to baczną uwagę. Lubię książki, w których autor świadomie bawi się narracją i konstrukcją, stawiając przed czytelnikiem jakieś wyzwanie. W moim pisaniu też często sięgałam po podobne zabiegi. W „Lustrach” narratorem są zwierciadła. Tylko one mówią i tylko o tym, co widzą. Więc jeśli ktoś wchodzi do pomieszczenia, lustro go widzi i słyszy, ale gdy dana postać znika lub gaśnie światło, narracja się urywa. W „Siostrze” są trzy paralelne narracje – od realistycznej po oniryczną. W „Sanatorium” zaś przeplatają się dwa plany czasowe.
Rozumiem. A powiedz, bo zawsze mnie to zastanawiało, czy były jakieś książki, które ukształtowały Cię w okresie dzieciństwa?
M.S.: To na pewno był Edgar Allan Poe. Wieczorami, kiedy leżeliśmy już w łóżkach, mój brat opowiadał mi straszne historie. W ten sposób w wieku siedmiu, ośmiu lat poznałam „Studnię i wahadło” czy „Czarnego kota” Poego. Potwornie się bałam tych opowieści i odcisnęły na mnie swoje piętno. Dopiero później odkryłam, że to opowiadania mistrza grozy.
Czyli okres dzieciństwa to Edgar Allan Poe.
M.S.: Allan Poe, ale i Albert Camus. „Dżumę” przeczytałam w wieku dziesięciu lat. Heroiczna powieść o człowieku, który decyduje się pozostać w zadżumionym mieście, narażać własne życie, by pomagać innym. Dosłowność choroby i śmierci była dla mnie przerażająca.
A studia?
M.S.: Paradoksalnie wtedy nadrabiałam zaległości w literaturze dziecięcej: „Kubuś Puchatek”, „Alicja w Krainie Czarów”. Ale odkryłam też pewnego austriackiego pisarza – Herberta Rosendorfera. Kocham jego powieść szkatułkową „Budowniczy ruin” (uważam, że każdy, kto z sukcesem zmierzy się z powieścią szkatułkową, zasługuje na wielki szacunek). W Polsce ukazała się też jego „Stefania i tamto życie”, o kobiecie, która przenosi się w przeszłość i żyje w dwóch rzeczywistościach, oraz „Wielkie solo Antona L.”, o człowieku, który nagle znajduje się sam na świecie. Nauczyłam się, że warto czasem poszperać i poszukać wśród mniej znanych nazwisk, bo trafiają się tam prawdziwe skarby.
Przeżyłam też okres wielkiej miłości do literatury czeskiej i to nie tylko tej z głównego nurtu, jak Hrabal, Kundera czy Pavel. Uwielbiam powieści Ladislava Fuksa. „Palacz zwłok”, „Myszy Natalii Mooshaber”, „Pan Teodor Mundstock” to niezwykłe historie, pełne zagadek, magii i tajemnic, zaskakująco nieprzystające do tego, co powszechnie myśli się o literaturze czeskiej.
Nadzwyczaj wysoko cenię sobie też sarkastyczne poczucie humoru Karela Čapka. Jego „Fabryka absolutu” to powieść o inżynierze, który stworzył maszynę wytwarzającą absolut jako uboczny produkt spalania. W ten sposób przypadkowo zapoczątkował seryjną produkcję Boga.
[śmiech] Sformułowanie Deus ex machina nabiera nowego znaczenia.
M.S.: Tak, zdecydowanie. Potem z tego rodzi się piękna, wielka, światowa katastrofa.
A co obecnie czytasz?
M.S.: O opracowaniach historycznych potrzebnych do pisania „Xiąg Nefasa” nie będę mówić, bo to książki do pracy. Dla czystej przyjemności czytam książkę Simona Sebaga Montefiorego o Katarzynie Wielkiej i Potiomkinie. Wcześniej jego historia Romanowów wciągnęła mnie jak najbardziej emocjonująca powieść sensacyjna. Świetnie napisana, nieograniczająca się do suchych faktów czy dat, rekonstruuje przeszłość, dając czytelnikowi złudzenie, że niemal podgląda życie, namiętności, pragnienia i pasje kilku carskich pokoleń.
Po Montefiorego sięgam przed snem, zaś w ciągu dnia w samochodzie słucham audiobooka – kolejny tom tetralogii Vincenta Severskiego, czytany przez absolutnego mistrza Krzysztofa Gosztyłę. Świetna, trzymająca w napięciu literatura sensacyjno-szpiegowska.
Mamy też w rodzinie nawyk czytania na głos i uwielbiamy to. To bardzo wszystkich zbliża. Teraz słuchamy kolejnej powieści o przygodach detektywa Erasta Fandorina – „Czarne miasto” Borisa Akunina.
Jak technicznie wygląda Wasze wspólne czytanie?
M.S.: Czyta mój mąż, Andrzej, a my, to znaczy ja i nasze dwie córki, słuchamy, zajmując się swoimi rzeczami. Na przykład dziewczyny w tym czasie rysują. Akunina odsłonił przed nami wspomniany już przeze mnie Krzysztof Gosztyła, niedościgniony lektorski wzór Andrzeja. Przesłuchaliśmy wszystkie nagrane przez Gosztyłę audiobooki Akunina: „Azazel”, „Lewiatan”, „Gambit turecki” i „Świat jest teatrem”. Niestety reszty nie było i tę resztę czyta Andrzej.
Słyszałaś może o islandzkim rytuale kvöldvaka? Bo wygląda, jakbyście go odtwarzali.
M.S.: [śmiech] No widzisz. Nie słyszałam i najwidoczniej odtwarzaliśmy go nieświadomie, co mnie zupełnie nie dziwi. Rytuały, pomimo że pozornie są różne i pojawiają się w różnej formie na różnych szerokościach geograficznych, to często są wypełnione tą samą treścią i ich sens jest dokładnie taki sam.
Też to zauważyłem. W telegraficznym skrócie, kvöldvaka polega na wspólnym wieczornym odczytywaniu książek. Na Islandii praktykuje się to w czasie długich zimowych nocy. Gromadzą się wtedy wszyscy domownicy (i goście, jeśli akurat są), a głowa rodziny odczytuje księgę. W czasie tego czytania najczęściej każdy zajmuje się swoimi sprawami, co nie zmienia w ogóle faktu, że chwila jest uroczysta.
M.S.: Polecam tę formę rodzinnego spędzania czasu, bo bardzo zbliża. Tworzy przestrzeń wspólnego przeżywania. Kryminalne historie o Fandorinie podsuwają nam też kwestie do dyskusji i sporów. „Kto zabił?” to bardzo ciekawy temat porannych rozmów przy śniadaniu.
Brzmi świetnie.
M.S.: Nawyk wspólnego czytania pozostał nam z czasów, gdy dzieci były małe. Teraz starsza córka ma dziewiętnaście lat, a młodsza trzynaście, a mimo to łatwo dają się namówić na wspólne słuchanie kolejnej książki.
Genialne. Mam nadzieję, że mnie też uda się coś takiego powtórzyć.
Czy są jakieś książki, które uważasz za ponadczasowe i które chciałabyś polecić?
M.S.: Jest taka książka, która zajmuje w moim sercu szczególne miejsce. To „Ocean morze” Alessandro Baricca – powieść arcydzieło. Nie jest gruba, ale zawiera w sobie jakby kilka powieści naraz: historię przygodową i pełen tajemnic metafizyczny poemat, filozoficzny esej i powieść grozy. A wszystko utkane z minimalnej ilości słów, tylko tych niezbędnych, ulotnych, migocących, czasem bolesnych, a czasem kojących, a przede wszystkim zachwycająco pięknych.
Dziękuję bardzo za niezwykle interesujący wywiad.
Z Małgorzatą Saramonowicz rozmawiał Mikołaj Kołyszko.