Remigiusz Mróz, znany też jako Ove Løgmansbø, to prawdziwa petarda polskiego rynku wydawniczego! Rocznie wydaje co najmniej 4 tytuły, a w zanadrzu ma podobno jeszcze niezliczoną ilość pomysłów na kolejne historie. Popularność zdobył dzięki cyklowi o duecie prawników (dwa pierwsze tomy – “Kasacja” i “Zaginięcie” – nominowane były do Nagrody Wielkiego Kalibru).W najnowszej części cyklu Chyłka i Zordon podejmą się obrony człowieka, który ma powiązania z ISIS i podejrzany jest o przygotowywanie zamachu terrorystycznego w Warszawie. Co z tego wyniknie będziecie mogli przekonać się już 15 marca. E-booka w przedsprzedaży znajdziecie już teraz na Woblink.com.
Tymczasem zapraszamy do przeczytania wywiadu z autorem!
Już niedługo na półkach księgarń znajdzie się piąty tom przygód Joanny Chyłki i Kordiana-Zordona Oryńskiego. Czy Pan już wie, jak skończy się ich historia?
Nie mam pojęcia – i właśnie dzięki temu mogę czerpać z tej pracy tak wielką przyjemność. Wiem, jak skończy się szósty tom, ale co będzie dalej, tego nawet od najstarszych górali bym się nie dowiedział. Nawet gdyby mieli o tym jakieś pojęcie, Chyłka zapewne postąpiłaby im na przekór i wszystko skończyłoby się zupełnie inaczej. Już nieraz wycięła mi taki numer, więc wiem, do czego ta bestia jest zdolna.
Dba Pan w książkach o nawiązywanie do znanych czytelnikowi realiów, Zordon pija kawę w So!Coffee, chadza do księgarni Autorskiej w Złotych Tarasach, zdarza mu się obejrzeć TVN24. Z czego wynika u Pana taka dbałość o szczegóły?
Wydaje mi się, że za to skrzywienie odpowiadają dwaj pisarze: Stephen King i Stieg Larsson. Pierwszy z nich zawsze osadza swoje historie w mocnych okowach kultury i popkultury. Najlepiej widać to na przykładzie rockowych klasyków, które przewijają się na kartach jego powieści – przy czym są to klasyki z naszego punktu widzenia, bo pisząc te książki King słuchał ich jako nowych singli na antenie tego czy innego radia. W przypadku Larssona dbałość o szczegóły poszła jeszcze dalej, bo potrafił opisywać konkretny model stołu, przy którym posilała się Lisbeth Salander. Koniec końców obaj starali się osadzać swoje historie w świecie, który znali – podobnie jak ja.
Jednak oprócz realnie istniejących miejsc stworzył Pan również coś w rodzaju Mrozowego uniwersum. W różnych książkach występują te same postaci czy miejsca. Chyłka znika na chwilę z „Immunitetu”, aby pojechać do Krakowa i pomóc Forstowi (w „Trawersie”), bohaterowie chętnie oglądają kanał NSI, w programie publicystycznym „Zygzakiem do celu” występuje zarówno oskarżony o zabójstwo sędzia Trybunału Konstytucyjnego („Immunitet”), jak i Patryk Hauer, polityk z „Wotum nieufności”. Czy robi Pan jakieś konspekty, żeby się w tym wszystkim nie pogubić?
Nie, staram się zapisywać jak najmniej, bo w ten sposób chybione pomysły znikają z umysłu, a te trafione w nim pozostają. Tworzenie spójnego uniwersum ma tę zaletę, że zawsze stoi się w nim jedną nogą, a więc nie zapomina się o gruncie. Poza tym jestem z nim dość dobrze zaznajomiony – NSI czy „Zygzakiem do celu” pojawiają się także w książkach już napisanych, ale jeszcze niewydanych.
A jak wygląda sprawa pańskiego researchu? Ile trwa przygotowanie się do pisania książki? Czy trudno było wniknąć w świat wielkich korporacji prawniczych?
Wszystko zależy od tego, nad jaką powieścią pracuję. W przypadku tych historycznych research jest nieco dłuższy i często w trakcie pisania muszę zrobić przerwę, by coś doczytać. Przy pozycjach osadzonych we współczesności najczęściej po prostu przypominam sobie rzeczy, które wcześniej wynotowałem, a właściwy research robię w trakcie pracy nad książką, kiedy powstaje konieczność, by sprawdzić tę czy inną kwestię. Do tego dochodzi lektura wieczorna – często w początkowej fazie pisania zamiast innych powieści przed snem sięgam po pozycje, które mogą pomóc mi w tworzeniu warstwy merytorycznej mojej historii.
Czy może Pan zdradzić, na jakim etapie są prace nad serialem o Chyłce? Kiedy możemy się spodziewać premiery pierwszego odcinka? Czy Pan już wie (i może zdradzić), kto wcieli się w główne postaci?
Znam kandydatów, ale nie mam pewności, czy to właśnie oni ostatecznie zostaną twarzami znanych nam postaci. Mam nadzieję, że tak, bo są to naprawdę utalentowane osoby, które nieraz udowodniły, że biją na głowę sławy z Hollywood. Zdradzić niestety nie mogę wiele – poza tym, że byłem zupełnie zaskoczony scenariuszem pierwszego odcinka. W pozytywnym sensie, rzecz jasna! To coś zupełnie nowego i świeżego – a przede wszystkim niepowielającego jeden do jednego to, co miało miejsce w książkach.
Czy pamięta Pan moment, w którym postanowił Pan, że pisanie to jest coś, co chce Pan robić przez resztę życia? Czy to była trudna decyzja?
Samo podjęcie decyzji przyszło mi dość łatwo, mimo że zrobiłem to jeszcze przed wydaniem debiutanckiej powieści, więc właściwie nie miałem pewności, jak cała ta przygoda się potoczy. Łatwość wynikała z faktu, że miałem głębokie przeświadczenie, że nic innego w życiu nie chcę robić – a ta konkluzja pojawiła się, gdy pisałem pierwszą książkę. Gdzieś w okolicach setnej lub dwusetnej strony. Wiedziałem, że nie ma już odwrotu.
A gdyby nie został Pan pisarzem, co by Pan teraz robił?
Wszystko, żeby nim zostać. A gdyby mi się nie udało, pewnie wykładałbym prawo konstytucyjne. Z takim zamiarem się nosiłem, zanim kompletnie zatraciłem się w pisaniu.
Pisze Pan bardzo dużo i bardzo szybko. Niektórzy nawet zastanawiają się, czy Remigiusz Mróz to jedna osoba, a może za tym nazwiskiem stoi sztab pisarzy. Inni spekulują, że zwyczajnie musi Pan być cyborgiem. Jak jest naprawdę?
Doceniam te wszystkie teorie, szczególnie że są znacznie ciekawsze od rzeczywistości. Ta sprowadza się do tego, że piszę codziennie w wyznaczonych godzinach i nie pozwalam sobie na żadne odstępstwa od mojej rutyny. Utrzymuję więc stałe tempo, które później przekłada się na regularne publikacje.
Mówi Pan często, że wieczorami lubi zasiąść z dobrą książką. Co Pan obecnie czyta?
“Sto milionów dolarów” Lee Childa, ale z jakiegoś powodu idzie mi opornie. Zastanawiam się nawet, czy nie przesiąść się na inną lekturę, choć właściwie rzadko to robię. Jestem jednym z tych czytelników, którzy po otwarciu książki czują wewnętrzny imperatyw, by koniecznie dotrzeć do ostatniej strony.
Czy czyta Pan e-booki, słucha audiobooków? Co Pan sądzi o rozwoju rynku książek elektronicznych?
E-booki czytam głównie na wyjazdach, chyba że chodzi o starsze pozycje, których w wersji papierowej czasem zdobyć nie można. Podobnie jest z audiobookami – często zdarza się tak, że słucham jakiejś książki w trasie, a jednocześnie mam ją na czytniku. Część poznaję więc w formie słuchanej, część w elektronicznej. Raz zdarzyło mi się, że doszedł do tego papier – i było to chyba w przypadku “Białej lwicy” Henninga Mankella. Zacząłem od słuchania wersji audio podczas biegu, a wieczorem czytałem e-booka, bo nie mogłem nigdzie dostać papieru. Po dwóch dniach udało mi się znaleźć tę książkę w jednej z księgarń, więc ostatecznie kończyłem lekturę w tradycyjnej wersji.
W jednym z wywiadów określił Pan siebie mianem książkoholika. Czy pamięta Pan pierwszą książkę, która sprawiła, że pokochał Pan czytanie?
“Dzieci z Bullerbyn”. Nie pamiętam, w której klasie podstawówki książka ta była lekturą, ale doskonale pamiętam emocje, jakie we mnie wzbudziła. Potem zupełnie przepadłem w “Nowych przygodach trzech detektywów” – do tego stopnia, że czytałem po kryjomu nocami.
Czy jest jakiś autor, którego Pan szczególnie podziwia?
Nie jeden i nie dwóch! Stephen King oczywiście wysuwa się na pierwszy plan, bo tak naprawdę to on nauczył mnie pisania. Zaraz za nim jednym tchem wypadałoby wymienić przynajmniej kilku Skandynawów, takich jak Jo Nesbø, Stieg Larsson czy Håkan Nesser. Dużą rolę w kształtowaniu mojego warsztatu odegrała także lektura pozycji brytyjskich twórców thrillerów, Jeffreya Archera czy Kena Folletta.
Gdyby mógł Pan zostać postacią literacką, kto by to był?
Pewnie Sherlock Holmes, bo i w ciekawych czasach żył, i miał mnóstwo ciekawych rzeczy do roboty. Poza tym autor obszedł się z nim jako tako – przynajmniej biorąc pod uwagę to, co mogłoby mnie spotkać, gdybym został Harrym Hole czy jednym z pechowych mieszkańców stanu Maine…
Czy jest jakiś gatunek literacki, w którym chciałby się Pan jeszcze sprawdzić?
Właściwie sprawdziłem samego siebie we wszystkich, które mnie interesują – problem polega na tym, że nie doszło do weryfikacji, bo sporo książek trzymam zamkniętych w szufladzie. Znajduje się tam i horror, i powieści fantasy, i SF. Znajdzie się nawet jedna obyczajowa książka… a przynajmniej taka, która w zamierzeniu miała nią być. Ostatecznie trup i tajemnica też się pojawiły, więc nie jestem pewien, do którego gatunku powinienem ją zakwalifikować. A jeśli chodzi o odbiór książki na rynku, najbardziej jestem ciekaw tego, jak – i czy – czytelnikom spodobają się horrory.
Czy mógłby Pan wskazać 5 książek, które według Pana są szczególnie godne polecenia?
“Zbrodnia prawie doskonała”, za którą odpowiadają Iwona Schymalla i moja wykładowczyni ze studiów, Monika Całkiewicz. To fascynująca lektura, nie tylko dla tych, którzy planują zbrodnię i noszą się z ambitnym zamiarem, by pozostała niewykryta. Równie świetną pozycją z literatury faktu jest “Polska odwraca oczy” Justyny Kopińskiej – pasjonująca wiwisekcja naszego społeczeństwa, która urzeknie każdego, kto szuka w nim mrocznego pierwiastka. Z powieści dorzucę “Dallas ’63” Stephena Kinga – przede wszystkim dlatego, że lubię zarówno podróże w czasie, jak i Kingowską narrację pierwszoosobową. A wszystkim, którzy sami lubią tworzyć, polecam “Pamiętnik rzemieślnika” tego autora – najlepszą książkę o pisaniu, jaka powstała. To prawdziwa skarbnica wiedzy i kurs pisania w pigułce. Podobny efekt może mieć lektura “Pielgrzyma” Terry’ego Hayesa, choć od strony praktycznej – w swoim debiucie Australijczyk pokazał bowiem, jak powinien wyglądać współczesny thriller. A wszystkim, którzy cenią piękno językowego minimalizmu i literacką refleksję, niezmiennie polecam “Traktat o łuskaniu fasoli” Wiesława Myśliwskiego.
Z Remigiuszem Mrozem rozmawiała Katarzyna Skrzypczyk-Matuszczyk.