Riley Sager

Ocalałe

najobszerniejszy fragment jaki znajdziecie legalnie w Internecie

 

Wersja audio:


Pobierz godzinny fragment audiobooka

 

Wersja tekstowa:

Dla Mike’a

PINE COTTAGE,

GODZINA 1.00 W NOCY

Kup e-booka w promocji na Woblinku

Las miał kły i pazury.

Skały, ciernie i zarośla szarpały ciało Quincy, gdy ta biegła z krzykiem między drzewami. Nie zatrzymała się jednak: ani wtedy, gdy ostre kamienie raniły podeszwy jej bosych stóp, ani gdy jakaś witka cięła ją przez twarz niczym bat, aż policzek spłynął krwią.

Zatrzymanie się nie wchodziło w grę. Zatrzymać się znaczyło umrzeć. Biegła więc dalej, chociaż w którymś momencie pęd jeżyn owinął się wokół jej kostki, raniąc kolcami skórę. Naprężył się i pękł, a rozpędzona Quincy zdołała oswobodzić nogę. Jeżeli nawet ją zabolało, to tego nie odczuła. Jej ciało nie było w stanie pomieścić w sobie więcej bólu.

Instynkt nakazywał jej biec – podświadome przekonanie, żeby gnać przed siebie bez względu na wszystko. Zdążyła zapomnieć, przed czym ucieka. Wspomnienia wydarzeń sprzed pięciu, dziesięciu i piętnastu minut wyparowały. Była pewna, że gdyby jej życie zależało od tego, czy sobie przypomni, co skłoniło ją do biegu przez las, od razu umarłaby tam na mchu.

Biegła więc. Krzyczała. Starała się nie myśleć o umieraniu.

W pewnym oddaleniu majaczyła biała poświata, ledwie widoczna przez gęstwinę drzew.

Światła reflektorów samochodowych.

Czyżby była już blisko drogi? Quincy miała taką nadzieję. Wraz z pamięcią straciła też wszelkie poczucie orientacji w terenie.

Biegła coraz szybciej. Krzyczała coraz głośniej. Gnała w stronę światła.

Znowu jakaś gałąź trafiła ją w twarz. Większa niż poprzednio, grubości kuchennego wałka. Impet uderzenia ogłuszył ją i na moment oślepił. Głowa zaczęła pulsować z bólu, wzrok się zaćmił, przed oczami zapłonęły błękitne iskierki. Kiedy zniknęły, w świetle reflektorów ujrzała jakąś postać.

To był mężczyzna.

On.

Nie, nie On.

Ktoś inny.

Była bezpieczna.

Quincy przyspieszyła kroku. Zakrwawione ramiona same wyciągały się do przodu, jakby to mogło przybliżyć ją do nieznajomego. Ruch sprawił, że bark dziewczyny przeszył ostry ból. Nie wypełnił luk w jej pamięci, lecz wraz z nim spłynęło zrozumienie. Myśl tak potworna, że musiała być prawdziwa.

Tylko ona ocalała.

Pozostali zginęli.

Quincy była jedyną, która przeżyła.

 

1

 

Kup e-booka w promocji na Woblinku

Gdy dzwoni Jeff, dłonie mam całe w słodkiej polewie. Pomimo moich wysiłków krem francuski dostał się na knykcie i w zagłębienia między palcami rąk, gdzie zasechł na mur. Tylko mały palec jest względnie czysty i to nim naciskam klawisz włączający głośnik w telefonie.

– Carpenter i Richards, prywatne biuro detektywistyczne – mówię, naśladując zmysłową sekretarkę ze staroświeckich kryminałów. – Z kim mam połączyć?

Jeff gładko wchodzi w rolę; ton twardziela plasuje go gdzieś między Robertem Mitchumem* a Daną Andrewsem**:

– Daj no mi do aparatu pannę Carpenter, złotko. Muszę z nią porozmawiać, pronto.

– Panna Carpenter jest teraz bardzo zajęta. Coś jej przekazać?

– Tak – odpowiada Jeff. – Powiedz jej, że mój lot z Chi-Town*** się opóźni.

Natychmiast przestaję grać.

– Och, Jeff! Naprawdę?

– Przykro mi, skarbie. Kłopoty z wylotem z Wietrznego Miasta.

– Duże masz opóźnienie?

– Od dwóch godzin do „być-może-dotrę-do-domu-w-przyszłym-tygodniu” – oznajmia. – Jedyna korzyść, że dzięki temu ominie mnie początek sezonu wypieków.

– Chciałbyś, kolego.

– Nawiasem mówiąc, jak ci idzie?

Spoglądam na swoje dłonie.

– Opornie.

„Sezonem wypieków” Jeff nazywa wyczerpujący okres od początku października aż do końca grudnia, kiedy to jedne po drugich nieubłaganie nadciągają różnorakie święta, w nich zaś kluczową rolę odgrywają desery. Zwykle wymawia te słowa złowieszczym tonem, unosząc ręce do góry i przebierając palcami na podobieństwo pajęczych odnóży.

Jak na ironię to właśnie przez pająka ręce mam całe w kremie. Zrobiony jest z masy czekoladowej i tułowiem balansuje na krawędzi babeczki. Jego czarne nogi częściowo spoczywają na wierzchu ciastka, częściowo zwisają po bokach. Kiedy skończę, wszystkie babeczki zostaną odpowiednio wyeksponowane, sfotografowane, następnie zaś wystawione na mojej stronie internetowej w zakładce z pomysłami wypieków na Halloween. Tegoroczny temat przewodni to „Zemsta pychotek”.

– Jak wygląda sytuacja na lotnisku? – pytam.

– Ścisk, ale przeżyję, pod warunkiem, że zdołam się zakotwiczyć przy barze w hali odlotów.

– Zadzwoń, gdyby samolot miał się bardziej opóźnić – proszę. – Będę na ciebie czekała, cała w słodkiej polewie.

– W takim razie piecz jak szalona – rzuca Jeff.

Rozłącza się. Pora wracać do pająka ze słodkiej masy i przyozdobionej nim czekoladowo-wiśniowej babeczki. O ile zrobiłam wszystko tak jak trzeba, po nadgryzieniu ze środka powinno wypłynąć czerwone nadzienie. Później przeprowadzę stosowną próbę, ale na razie interesuje mnie głównie to, co na zewnątrz.

Dekorowanie babeczek jest trudniejsze, niż się wydaje. Zwłaszcza jeżeli efekty mają być podziwiane przez rzesze internautów. Zacieki, smugi i kleksy są wykluczone. W świecie wysokiej rozdzielczości każda skaza jest natychmiast widoczna.

„Szczegóły mają znaczenie” – brzmi jedno z Dziesięciu Przykazań na mojej stronie, wciśnięte między artykuł zatytułowany Miarki kuchenne twoimi najlepszymi przyjaciółmi a Nie bój się porażek.

Kończę pierwszą babeczkę i biorę się za następną, gdy ponownie dzwoni komórka. Tym razem nie mam do dyspozycji ani jednego czystego palca, więc jestem zmuszona zignorować jej sygnał. Telefon nie przestaje wibrować i pląsać po kuchennym blacie. W końcu milknie i na moment nieruchomieje, by zaraz wydać z siebie znajome piknięcie.

Mam nową wiadomość.

Zaciekawiona odkładam rękaw cukierniczy, wycieram ręce i odczytuję SMS-a.

Jest od Coopa.

Musimy pogadać. W cztery oczy.

Moje palce nieruchomieją nad wyświetlaczem. Chociaż podróż samochodem na Manhattan zajmuje Coopowi aż trzy godziny, w przeszłości nieraz ją odbywał, ilekroć chodziło o coś ważnego.

Odpisuję mu:

Kiedy?

Po kilku sekundach przychodzi odpowiedź:

Zaraz. Tam, gdzie zwykle.

Ze strachu ściska mnie w dole kręgosłupa. Coop jest już na miejscu. A to może oznaczać tylko jedno – że coś się stało.

Przed wyjściem w pośpiechu dokonuję tradycyjnych przygotowań do spotkania z nim. Myję zęby. Nakładam błyszczyk. Łykam xanax i popijam niebieską tabletkę napojem winogronowym prosto z butelki.

W windzie dociera do mnie, że powinnam się przebrać. Wciąż mam na sobie swój strój roboczy: czarne dżinsy, starą koszulę Jeffa i czerwone pantofle na płaskim obcasie. Wszystko przyprószone mąką i noszące ślady zaschniętych barwników spożywczych. Na odwrocie dłoni dostrzegam resztki kremu czekoladowego; przez czarno-granatową masę prześwituje skóra. Wygląda to jak siniec. Zlizuję je.

Wychodzę na Osiemdziesiątą Drugą Ulicę i skręcam w Columbus, gdzie na chodnikach kłębią się przechodnie. Moje ciało spina się na widok tylu obcych twarzy. Przystaję, by wsunąć zesztywniałą dłoń do torebki i znaleźć pojemnik gazu pieprzowego, z którym nigdy się nie rozstaję. W tłumie człowiek czuje się bezpieczniej, owszem, ale i znacznie mniej pewnie. Dopiero gdy pod palcami wyczuwam zasobnik z gazem, ruszam przed siebie z miną „zostawcie mnie wszyscy w spokoju”.

Chociaż świeci słońce, w powietrzu wyczuwa się chłód. To typowe dla początku października w Nowym Jorku; pogoda zmienia się jak w kalejdoskopie, raz jest ciepło, raz zimno. Mimo wszystko jesień nadciąga wielkimi krokami. Gdy widzę przed sobą park Teodora Roosevelta, korony drzew oscylują między zielenią a złotem.

Nad nimi wznosi się tył gmachu Amerykańskiego Muzeum Historii Naturalnej, tego ranka obleganego przez dzieci w wieku szkolnym. Ich głosy śmigają wśród gałęzi jak ptaki. Gdy jedno głośniej krzyknie, reszta milknie, dosłownie na sekundę. Ja także zamieram na chodniku, wytrącona z równowagi nie przez krzyk, tylko przez ciszę, która po nim zapada. Zaraz jednak znowu rozlega się dziecięcy szczebiot, a ja oddycham z ulgą. Podejmuję przerwany marsz, kierując się do kawiarni oddalonej od muzeum o dwie przecznice na południe.

To nasze tradycyjne miejsce spotkań.

Coop czeka przy stoliku pod oknem. Wygląda tak samo jak zwykle. Ma ostre, kanciaste rysy twarzy, która w chwilach odprężenia przybiera melancholijny wyraz, jak teraz. Jego ciało jest zarazem długie i masywne. Ma ogromne dłonie; na palcu jednej zamiast obrączki tkwi studencki sygnet z rubinem. Jedyne, co się zmienia, to włosy, zawsze krótko przystrzyżone: przy każdym spotkaniu zauważam w nich coraz więcej siwych pasemek.

Jego obecność w kawiarni nie uchodzi uwagi niań oraz hipsterów na głodzie kofeinowym, których tutaj pełno. Nie ma to jak gliniarz w pełnym umundurowaniu, żeby wprowadzić wśród ludzi niepokój. Nawet bez munduru Coop może onieśmielać. To chłop jak dąb, istna góra mięśni. Wykrochmalona niebieska koszula i czarne spodnie w kant ostry niczym brzytwa sprawiają, że wydaje się jeszcze większy. Gdy wchodzę, podnosi głowę, a w jego oczach dostrzegam znużenie. Musiał przyjechać prosto z pracy.

Na stole przed nim zauważam dwa kubki. Herbata Earl Grey z mlekiem i dodatkowym cukrem dla mnie. Dla niego kawa – czarna, bez cukru.

– Quincy – mówi, skinąwszy mi głową na powitanie.

 

Zawsze to samo. Skinięcie głową to dla niego substytut uścisku dłoni. Nigdy się nie przytulamy, poza tamtym jednym incydentem w noc, kiedy się poznaliśmy, a ja rozpaczliwie się w niego wczepiłam. Ilekroć go widzę, tyle razy powraca tamto wspomnienie. Mój umysł odtwarza je niczym zapętlony film, dopóki się nie otrząsnę.

„Oni nie żyją – wyjąkałam, obejmując go z całej siły; słowa z bulgotem wydobywały mi się z gardła. – Wszyscy. A on nadal tam jest!”

Dziesięć sekund później uratował mi życie.

– To ci niespodzianka – mówię, siadając na krześle. Staram się zapanować nad drżeniem głosu. Nie wiem, dlaczego Coop chciał się spotkać, ale jeśli przywozi złe wiadomości, muszę je przyjąć ze spokojem.

– Dobrze wyglądasz – stwierdza, mierząc mnie szybkim, zatroskanym spojrzeniem, do którego zdążyłam przywyknąć. – Ale trochę schudłaś.

W jego głosie brzmi niepokój. Na pewno myśli o tamtym trudnym okresie, gdy pół roku po Pine Cottage apetyt całkiem mnie opuścił – do tego stopnia, że po raz kolejny wylądowałam w szpitalu i trzeba mnie było siłą karmić przez rurkę. Pamiętam, że obudziłam się i ujrzałam stojącego przy moim łóżku Coopa. Wpatrywał się w plastikowy przewód, którego końcówkę miałam wsuniętą do nosa.

„Nie zawiedź mnie, Quincy – powiedział wtedy. – Nie po to przeżyłaś tamtą noc, żeby teraz umrzeć w taki sposób”.

– To nic – odpowiadam. – W końcu się nauczyłam, że nie muszę zjadać wszystkiego, co sama upiekę.

– Jak ci idzie? Z tym pieczeniem?

– Prawdę mówiąc, znakomicie. W ostatnim kwartale zyskałam pięć tysięcy followersów i następnego poważnego reklamodawcę.

– To świetnie – mówi Coop. – Cieszę się, że wszystko ci się układa. Któregoś dnia mogłabyś upiec coś dla mnie.

Obok skinienia głową to jeszcze jeden stały element naszych rozmów. Coop zawsze to powtarza, nigdy na serio.

– A co u Jeffersona? – zagaduje.

– W porządku. Biuro Obrońcy Publicznego wyznaczyło go do poprowadzenia dużej, ważnej sprawy.

Przemilczam fakt, że chodzi o obronę człowieka oskarżonego o zabójstwo detektywa z wydziału narkotykowego, zastrzelonego podczas nieudanego nalotu. Coop ma już dostatecznie niskie mniemanie o zajęciu Jeffa; nie ma potrzeby dolewać oliwy do ognia.

– To dobrze – mówi.

– Od dwóch dni nie ma go w domu. Poleciał do Chicago zebrać zeznania członków rodziny oskarżonego. Liczy na to, że zmiękczy w ten sposób ławę przysięgłych.

– Hmmm – mruczy z roztargnieniem Coop. – Zgaduję, że jeszcze ci się nie oświadczył.

Zaprzeczam ruchem głowy. Zwierzyłam mu się wcześniej, że Jeff na pewno poprosi mnie o rękę podczas naszego sierpniowego urlopu na Outer Banks, ale do tej pory nie dostałam pierścionka. To prawdziwy powód, dlaczego ostatnio schudłam. Jak wiele dziewczyn w podobnej sytuacji zaczęłam uprawiać jogging, żeby się zmieścić w hipotetyczną suknię ślubną.

– Wciąż czekam – mówię.

– Doczekasz się.

– A co u ciebie? – pytam pół żartem, pół serio. – Znalazłeś sobie wreszcie dziewczynę?

– Nie.

Unoszę do góry brew.

– To może chłopaka?

– Spotkaliśmy się, żeby rozmawiać o tobie, Quincy – oznajmia bez choćby cienia uśmiechu Coop.

– Jasne. Ty zadajesz pytania. Ja odpowiadam.

Tak to się zawsze odbywa, kiedy spotykamy się raz, dwa, czasem trzy razy do roku.

Najczęściej przypomina to sesje psychoterapii, podczas których nie mam okazji zadać Coopowi żadnych pytań. Znane mi są jedynie podstawowe fakty z jego życia. Ma czterdzieści jeden lat, zanim został gliną, służył przez jakiś czas w piechocie morskiej i w zasadzie był jeszcze żółtodziobem, kiedy znalazł mnie na drodze, wrzeszczącą wniebogłosy. Wiem, że nadal patroluje ulice miasteczka, gdzie wydarzyły się te wszystkie potworności, ale nie mam pojęcia, czy jest szczęśliwy. Czy choćby zadowolony. Albo samotny. Nigdy nie dostaję od niego pocztówek z wakacji. Ani razu nie przysłał mi kartki na Boże Narodzenie. Przed dziewięciu laty, na pogrzebie mojego ojca, usiadł w ostatnim rzędzie i wymknął się z kościoła, zanim zdążyłam podziękować mu za przybycie. Najwięcej ciepła okazuje mi w rocznicę moich urodzin – zawsze dostaję wtedy od niego identyczny SMS o treści: „Oto kolejny rok, którego prawie nie doczekałaś. Przeżyj go”.

– Jeff w końcu pójdzie po rozum do głowy – dodaje teraz, kierując rozmowę na wybrane przez siebie tory. – Założę się, że oświadczy ci się w Boże Narodzenie. Faceci często tak robią.

Pociąga solidny łyk kawy. Ja popijam herbatę i mrugam, przytrzymując zamknięte powieki w nadziei, że ciemność pomoże mi odczuć zbawcze działanie xanaxu. Zamiast tego denerwuję się bardziej, niż kiedy tutaj weszłam.

Otwieram oczy i widzę wchodzącą do kawiarni dobrze ubraną kobietę z pucołowatym, równie dobrze ubranym berbeciem. To najprawdopodobniej opiekunka, jak większość kobiet przed trzydziestką w tej okolicy. W ciepłe, słoneczne dni wylegają na chodniki – istna parada dziewcząt zaraz po studiach, uzbrojonych w dyplomy z literatury i kredyty studenckie. Ich twarze wciąż się zmieniają. Zwracam na nią uwagę tylko dlatego, że jesteśmy do siebie podobne. Świeża, rumiana twarz. Jasne włosy związane w koński ogon. Nie za chuda i nie za pulchna. Owoc krzepkiej, karmionej mlekiem populacji Środkowego Zachodu.

W innym życiu to mogłabym być ja. W życiu bez Pine Cottage, krwi i sukienki zmieniającej kolory jak w jakimś koszmarze.

To jeszcze jedno, o czym myślę zawsze, ilekroć spotykam się z Coopem: sądził, że moja sukienka była czerwona. Wyszeptał to do dyspozytora, kiedy zadzwonił po wsparcie. Jego słowa znalazły się w policyjnym zapisie tamtej rozmowy, który wielokrotnie czytałam, i na nagraniu, którego tylko raz zdołałam wysłuchać.

„Ktoś biegnie przez las. Biała kobieta. Młoda. W czerwonej sukience. Krzyczy”.

Rzeczywiście biegłam przez las. W zasadzie pędziłam. Spod moich stóp wzbijały się tumany liści, a ja byłam zbyt otępiała, aby czuć przeszywający ciało ból. I chociaż w moich uszach rozbrzmiewało wyłącznie bicie własnego serca, krzyczałam ile sił w płucach. Jedyna rzecz, co do której Coop się pomylił, to kolor sukienki. Jeszcze godzinę wcześniej była biała.

Część krwi była moja. Reszta pochodziła od innych. Głównie od Janelle, którą obejmowałam, zanim sama zostałam ranna.

Nigdy nie zapomnę wyrazu twarzy Coopa, kiedy zrozumiał swoją pomyłkę. Tych rozszerzonych oczu. Tej kreski warg, gdy ze wszystkich sił starał się nie otworzyć ust do krzyku. I zdumionego westchnienia, jakie mu się wyrwało. Dwie miary szoku, jedna miara współczucia.

To jedna z niewielu rzeczy, które w ogóle pamiętam.

Moje przeżycia w Pine Cottage dzielą się na dwie odrębne części. Jest początek, pełen strachu i dezorientacji, gdy z lasu wypadła Janelle, jeszcze żywa, chociaż niewiele czasu już jej zostało. I jest koniec, kiedy Coop znalazł mnie w mojej czerwonejnieczerwonej sukience.

Pomiędzy jednym i drugim zieje pustka. Plus minus godzina całkowicie wymazana z mojej pamięci.

„Amnezja dysocjacyjna” brzmi oficjalna diagnoza. Lepiej znana pod nazwą syndromu wyparcia. Zasadniczo wydarzenia, jakich byłam świadkiem, okazały się zbyt potworne, aby mój kruchy umysł zdołał je udźwignąć. Usunęłam więc koszmarne wspomnienia. Wykonałam coś w rodzaju lobotomii na własnym mózgu.

Co nie przeszkodziło innym domagać się ode mnie, abym sobie wszystko przypomniała. W tej grupie znaleźli się pełni dobrych intencji członkowie rodzin ofiar, błędnie pojmujący niesienie pomocy znajomi oraz psychiatrzy, którym marzyła się publikacja na temat mojego przypadku. „Postaraj się – powtarzali chórem. – Pomyśl o tym, co się tam stało”. Jakby to mogło coś zmienić. Jakby fakt, że przypomnę sobie każdy makabryczny szczegół, mógł przywrócić życie moim przyjaciołom.

Mimo to próbowałam. Terapii. Hipnozy. Nawet tej idiotycznej zabawy mającej pobudzić pamięć sensoryczną, podczas której terapeutka o kędzierzawych włosach, zasłoniwszy mi opaską oczy, przysuwała mi do twarzy perfumowane karteczki, pytając za każdym razem, jakie to we mnie budzi uczucia. Nic nie pomagało.

W moim umyśle ta jedna godzina przypomina wytartą do czysta szkolną tablicę. Nie pozostało nic poza kredowym pyłem.

Rozumiem tę potrzebę uzyskania nowych informacji, ten głód szczegółów. Ale sama wcale za nimi nie tęsknię. Wiem, co zaszło w Pine Cottage. Nie muszę pamiętać, jak to dokładnie przebiegło. Szczegóły mają to do siebie, że potrafią odwracać uwagę. Jeśli jest ich zbyt wiele, przesłaniają brutalną prawdę o danym wydarzeniu. Stają się krzykliwym naszyjnikiem, zakrywającym bliznę po tracheotomii.

Ja nie usiłuję zakrywać swoich blizn. Po prostu udaję, że nie istnieją.

To udawanie znajduje swój ciąg dalszy w kawiarni. Jakby wmawianie sobie, że Coop nie zrzuci mi zaraz na głowę granatu złych nowin, jakoś mogło temu zapobiec.

– Przyjechałeś służbowo? – pytam. – Jeżeli zostajesz dłużej w mieście, Jeff i ja z przyjemnością zaprosimy cię na kolację. Zdaje się, że wszystkim nam podobała się ta włoska knajpka, gdzie byliśmy w ubiegłym roku.

Coop spogląda na mnie sponad blatu stolika. Jego oczy mają najjaśniejszy odcień błękitu, jaki kiedykolwiek widziałam. Są nawet jaśniejsze od tabletki, która właśnie w tym momencie wchłania się do mojego centralnego układu nerwowego. Nie jest to jednak kojący błękit. Spojrzenie Coopa jest tak intensywne, że muszę odwracać wzrok, choćbym nawet chciała zajrzeć mu głębiej w oczy w nadziei, że uda mi się odczytać jego ukryte myśli. Dokładnie taki kolor, w ostrym odcieniu błękitu, powinny mieć oczy kogoś, kto ma za zadanie nas chronić.

– Chyba wiesz, dlaczego tu jestem – mówi.

– Nie wiem, naprawdę.

– Przynoszę złe wieści. Nie trafiły jeszcze do gazet, ale wkrótce to nastąpi. Szybciej, niż można by się spodziewać.

On.

Taka jest moja pierwsza myśl. To musi mieć jakiś związek z Nim. Chociaż widziałam, jak ginie, mój umysł błyskawicznie i nieubłaganie pogrąża się w nierealnym świecie, w którym On przeżył strzały Coopa, uciekł i latami się ukrywał, by teraz wyjść ze swojej pieczary z zamiarem odnalezienia mnie i dokończenia rozpoczętego dzieła.

On żyje.

Strach zalega mi w żołądku niby kula, ciężka, nie do ruszenia. Mam wrażenie, że uformował się tam guz wielkości piłki do koszykówki. Nagle okropnie chce mi się sikać.

– Nie o to chodzi – odzywa się Coop, bez trudu odgadując moje obawy. – Jego już nie ma, Quincy. Oboje dobrze o tym wiemy.

Chociaż miło jest słyszeć te słowa, w żaden sposób nie pomagają mi się one rozluźnić. Dłonie mam zaciśnięte w pięści, knykcie wbijam w blat.

– Powiedz mi po prostu, co się stało. Proszę.

– Chodzi o Lisę Milner – mówi Coop.

– Co z nią?

– Nie żyje, Quincy.

Ta nowina wysysa z moich płuc całe powietrze. Chyba się dławię. Nie jestem pewna, bo wszystko zagłusza dobiegające z oddali echo głosu Lisy.

„Chcę ci pomóc, Quincy. Chcę cię nauczyć, jak być Ocalałą”.

Zgodziłam się i pozwoliłam, by mnie uczyła. W każdym razie przez pewien czas. Zakładałam, że zna się na tym lepiej ode mnie.

A teraz jej nie ma.

Zostałyśmy tylko my dwie.

 

2

 

Kup e-booka w promocji na Woblinku

W przypadku Lisy Milner rolę Pine Cottage odegrał należący do korporacji studentek żeński akademik w stanie Indiana. Pewnej lutowej nocy przed laty do drzwi frontowych zastukał niejaki Stephen Leibman. Tłuścioch o żółtawej twarzy, która trzęsła się jak kurzy tłuszcz. Nie skończył studiów i nadal mieszkał z ojcem.

Dziewczyna, która mu otworzyła, zobaczyła go na progu z nożem myśliwskim w ręce. Chwilę później nie żyła. Leibman wciągnął jej ciało do środka, zaryglował wszystkie wejścia, odciął przewód telefoniczny i zasilanie. To, co potem nastąpiło, okazało się mniej więcej godzinną jatką, w której życie straciło dziewięć młodych kobiet.

Niewiele brakowało, a Lisa Milner zaokrągliłaby ten wynik do dziesięciu.

Podczas masakry schroniła się w pokoju jednej z koleżanek. Skulona w szafie, otulona cudzymi ubraniami, modliła się w samotności, aby szaleniec jej nie odnalazł.

Jej modlitwy nie zostały wysłuchane.

Kiedy Stephen Leibman jednym szarpnięciem otworzył drzwi do szafy, pierwszą rzeczą, jaką ujrzała Lisa, był nóż. Dopiero potem zobaczyła jego twarz. Jedno i drugie ociekało krwią. Dostała cios w ramię, mimo to zdołała kopnąć mężczyznę w krocze i uciec z pokoju. Zbiegła na parter i była już prawie przy wyjściu, gdy Leibman dogonił ją i znów zaczął dźgać nożem.

Zadał jej cztery rany kłute w brzuch oraz klatkę piersiową, do tego doszło dziesięciocentymetrowe cięcie w rękę, którą próbowała się bronić. Kolejny cios by ją zabił, gdyby nie fakt, że krzyczącej z bólu i półprzytomnej od utraty krwi Lisie udało się chwycić Leibmana za kostkę.

Upadł i nóż wyśliznął mu się z palców. Lisa błyskawicznie go pochwyciła i wbiła napastnikowi w brzuch aż po rękojeść. Stephen Leibman wykrwawił się, leżąc obok niej na podłodze.

Szczegóły. Tak łatwo o nie, kiedy ciebie nie dotyczą.

Miałam siedem lat, kiedy to się stało. Pamiętam, że chyba po raz pierwszy zwróciłam wtedy uwagę na coś, o czym mówiono w wiadomościach. Nic dziwnego, że zapadło mi w pamięć: matka zamarła przed telewizorem i z dłonią na ustach powtarzała wciąż te same słowa: „O słodki Jezu. O słodki Jezu”.

To, co zobaczyłam na ekranie, przestraszyło mnie, zdezorientowało i zasmuciło. Widok zapłakanych gapiów. Procesja nakrytych brezentem noszy przesuwająca się przez drzwi zaklejone na krzyż żółtą taśmą. Jaskrawa plama krwi na śniegu. W tamtym momencie dotarło do mnie, że na świecie istnieje zło. Że każdemu może stać się krzywda.

Wybuchnęłam płaczem, a wtedy ojciec wziął mnie na ręce i zaniósł do kuchni. Zanim łzy obeschły, zastawił kuchenny blat miskami i napełnił je mąką, cukrem, masłem oraz jajkami. Wręczył mi łyżkę i pozwolił wszystko wymieszać. Tak wyglądała moja pierwsza lekcja pieczenia.

„Istnieje coś takiego jak nadmiar słodyczy, Quincy – powiedział. – Wiedzą o tym najlepsi piekarze. Potrzebna jest przeciwwaga. Coś ciemnego. Albo cierpkiego. Albo kwaśnego. Gorzka czekolada. Kardamon i cynamon. Cytryna i limonka. Przełamują słodycz, sprawiają, że wyczuwając ją, bardziej się to docenia”.

W tej chwili w ustach czuję jedynie suchość i cierpki posmak. Dosładzam herbatę i opróżniam kubek. Nic to nie daje. Wywołany nadmiarem cukru energetyczny kop neutralizuje działanie xanaxu, którego magicznej mocy właśnie zaczynałam doświadczać. Głęboko we mnie te dwie przeciwstawne siły ścierają się ze sobą, wywołując wewnętrzny dygot.

– Kiedy to się stało? – pytam Coopa, gdy tylko pierwszy szok zmienia się w coraz większe niedowierzanie. – I jak do tego doszło?

– Wczoraj późnym wieczorem. Policja z Muncie znalazła ciało około północy. Popełniła samobójstwo.

– O słodki Jezu.

Mówię to dostatecznie głośno, aby zwrócić na siebie uwagę mojego sobowtóra dwa stoliki dalej. Opiekunka zerka na mnie znad ekranu iPhone’a; przekrzywia przy tym głowę jak cocker spaniel.

– Samobójstwo? – powtarzam, a wypowiedziane słowo pozostawia gorzki smak na moim języku. – Myślałam, że była szczęśliwa. W każdym razie robiła takie wrażenie.

Wciąż słyszę głos Lisy, mówiącej: „Nie zmienisz tego, co się stało. Jedyne, na co masz wpływ, to jak sobie z tym poradzisz”.

– Ciągle czekają na wyniki badań toksykologicznych, żeby się upewnić, czy coś piła albo zażyła jakieś narkotyki – odpowiada Coop.

– Czyli to mógł być wypadek?

– To nie był wypadek. Podcięła sobie żyły.

Serce zamiera we mnie na ułamek sekundy. Jestem świadoma pustki, którą powinno wypełnić kolejne uderzenie tętna. W tę pustkę wlewa się smutek i wypełnia mnie tak szybko, że dostaję zawrotów głowy.

– Chcę poznać szczegóły – mówię.

– Wierz mi, nie chcesz – ucina Coop. – To i tak już niczego nie zmieni.

– Czegoś przynajmniej się dowiem. Lepsze to niż nic.

Coop wpatruje się w swój kubek z kawą, jakby szukał na jej brunatnej powierzchni odbicia swoich jasnych oczu. W końcu odzywa się:

– Wiem tylko tyle: za kwadrans dwunasta Lisa zadzwoniła na numer alarmowy. Najwyraźniej dopadły ją wątpliwości.

– Co dokładnie powiedziała?

– Nic. Zaraz się rozłączyła. Ale dyspozytor namierzył połączenie i wysłał do jej domu dwoje mundurowych. Drzwi nie były zamknięte, więc weszli do środka. Znaleźli ją w wannie, obok leżała w wodzie komórka. Musiała wysunąć jej się z ręki.

Coop wygląda przez szybę. Widać, że jest zmęczony. Chyba obawia się, że któregoś dnia też spróbuję czegoś podobnego. Jednak samobójstwo nigdy nie przeszło mi przez myśl, nawet kiedy w szpitalu karmiono mnie przez rurkę. Wyciągam dłoń ponad blatem, ale cofa ręce, zanim zdążę ich dotknąć.

– Kiedy się o tym dowiedziałeś? – pytam.

– Dwie godziny temu. Zadzwoniła do mnie znajoma z policji stanowej w Indianie. Jesteśmy ze sobą w kontakcie.

Nie muszę pytać, skąd Coop zna jakąś policjantkę z Indiany. Nie tylko ocaleni z masakry potrzebują systemu wsparcia.

– Uznała, że powinienem cię uprzedzić – dodaje Coop. – Zanim o tej sprawie zrobi się głośno.

No tak. Prasa. Oczywiście. Lubię sobie wyobrażać dziennikarzy jako drapieżne sępy z ociekającymi krwią wnętrznościami w zakrzywionych dziobach.

– Nie zamierzam z nikim gadać.

Ponownie zwracam na siebie uwagę opiekunki, która podnosi głowę i przygląda mi się przez zmrużone powieki. Odpowiadam jej twardym spojrzeniem i nie odwracam wzroku, dopóki nie odłoży iPhone’a na stolik i nie zacznie udawać, że bardziej interesuje ją powierzony jej opiece dzieciak.

– Nie musisz – stwierdza Coop. – Ale powinnaś przynajmniej wziąć pod uwagę krótkie oświadczenie, w którym złożysz kondolencje rodzinie. Pismaki z brukowców dopadną cię jak wygłodniałe psy. Lepiej byłoby ich uprzedzić i zawczasu rzucić im jakąś kość.

– Dlaczego w ogóle mam się wypowiadać?

– Dobrze wiesz dlaczego – odpowiada Coop.

– Samantha nie może?

– Nie, bo wciąż się ukrywa. Wątpię, aby po tym, jak zdołała skutecznie zapaść się pod ziemię, po tylu latach miała się nagle ujawnić.

– Farciara.

– Zostajesz więc ty – ciągnie Coop. – Dlatego chciałem się z tobą spotkać i osobiście przekazać ci tę wiadomość. Nie zmuszę cię do niczego, na co nie będziesz miała ochoty, ale nie byłoby źle zaprzyjaźnić się z prasą. Po śmierci Lisy i zniknięciu Samanthy tylko ty im pozostałaś.

Sięgam do torebki po telefon, który milczy już od dłuższego czasu. Żadnych nieodebranych połączeń. Żadnych nowych wiadomości. Tylko kilkadziesiąt służbowych e-maili, których rano nie zdążyłam przeczytać. Wyłączam komórkę, ale to tymczasowe rozwiązanie. Prędzej czy później dziennikarze i tak mnie wytropią. Coop ma rację: żaden nie oprze się pokusie zdobycia komentarza od jedynej dostępnej Ocalałej.

Bądź co bądź, sami nas stworzyli.

„Ocalała” to w slangu kinomaniaków bohaterka, która jako ostatnia dożywa końca filmu. Tak przynajmniej słyszałam. Już przed Pine Cottage nie przepadałam za horrorami; irytowały mnie sztuczna krew, gumowe noże i postacie podejmujące decyzje tak głupie, że – wstyd się przyznać – w moim mniemaniu same prosiły się o śmierć.

Sęk w tym, że w naszym przypadku – moim, Samanthy i Lisy – to nie był film, tylko rzeczywistość. Nasza rzeczywistość. Krew nie była sztuczna, a noże okazały się zrobione ze stali i diabelnie ostre. Zaś ci, którzy zginęli, bynajmniej na to nie zasłużyli.

Jednak jakimś cudem to my krzyczałyśmy najgłośniej, uciekałyśmy najszybciej, walczyłyśmy najbardziej zawzięcie. Udało się nam przetrwać.

Nie wiem, kto po raz pierwszy użył tego określenia w odniesieniu do Lisy Milner. Prawdopodobnie któraś z gazet ze Środkowego Zachodu, jej rodzinnych stron. Jakiś lokalny reporter opisujący masakrę w żeńskim akademiku chciał być kreatywny, a zwieńczeniem jego wysiłków okazał się ów przydomek. Dostatecznie makabryczny, a zarazem nieformalny, aby zaistnieć w sieci. Podchwyciły go świeżo powstałe internetowe serwisy informacyjne, a tradycyjna prasa, nie chcąc pozostać w tyle, natychmiast poszła w ich ślady. W pierwszej kolejności brukowce, potem gazety codzienne, wreszcie czasopisma.

W ciągu kilku dni dokonała się pełna transformacja. Lisa Milner przestała być zwykłą ofiarą masakry, której udało się ujść z życiem. Stała się Ocalałą rodem z hollywoodzkiego horroru.

To samo cztery lata później spotkało Samanthę Boyd, a po ośmiu latach – mnie. Chociaż w tym czasie nie brakowało wielokrotnych zabójstw, żadne nie przykuło uwagi opinii społecznej w takim stopniu jak te, w które byłyśmy zamieszane. Z jakiegoś powodu to my stałyśmy się szczęściarami, które przeżyły, podczas gdy reszta zginęła. Ładnymi dziewczynami unurzanymi we krwi. Traktowano nas w związku z tym jak rzadkie i egzotyczne zjawisko – jakbyśmy były ptakiem, który tylko raz na dziesięć lat rozkłada jaskrawo upierzone skrzydła. Albo kwiatem, który – ilekroć się w końcu rozwinie – wydziela smród zgniłego mięsa.

Przejawy zainteresowania wzbudzanego przeze mnie w pierwszych miesiącach po Pine Cottage oscylowały między życzliwością a dziwactwem. Czasami jedno nie wykluczało drugiego, jak w przypadku listu, w którym pewna bezdzietna para proponowała, że opłaci za mnie czesne na studiach. Odpisałam, że choć doceniam ich hojny gest, zmuszona jestem odmówić. Więcej się do mnie nie odezwali.

Zdarzała się też bardziej niepokojąca korespondencja. Straciłam rachubę, ile razy kontaktowali się ze mną przedstawiciele subkultury gotów albo więźniowie pragnący się ze mną umawiać, żenić, tulić mnie w swoich wytatuowanych ramionach. Pewien mechanik samochodowy z Nevady wymyślił, że przykuje mnie łańcuchem do ściany swojej piwnicy, żeby nic złego mnie już więcej nie spotkało. Jego szczerość była zdumiewająca – naprawdę wierzył, że uwięzienie mnie będzie najlepszym z dobrych uczynków.

Dostałam też wiadomość, której nadawca twierdził, że trzeba mnie wykończyć, bo moim przeznaczeniem jest zostać zaszlachtowaną. List nie był podpisany, nie było też adresu zwrotnego. Na wszelki wypadek oddałam go Coopowi.

Zaczynam się trząść. To skutek piorunującej mieszanki cukru i xanaxu, której wpływ można porównać ze skutkami najmodniejszych narkotyków zażywanych ostatnio na imprezach. Coop wyczuwa moją nagłą zmianę nastroju i mówi:

– Wiem, że ciężko ci to wszystko udźwignąć.

Przytakuję.

– Chcesz stąd wyjść?

Ponownie kiwam głową.

– W takim razie chodźmy.

Wstaję, a opiekunka przy sąsiednim stoliku znowu udaje zajętą dzieckiem, żeby na mnie nie patrzeć. Może mnie rozpoznała i ten fakt ją krępuje. Nie byłby to pierwszy raz.

Przechodząc obok, niepostrzeżenie zwijam z jej stolika iPhone’a.

Kiedy wychodzę z kawiarni, tkwi głęboko w mojej kieszeni.

Coop odprowadza mnie do domu. Kroczy nieco przede mną, zasłaniając mnie dyskretnie swoim ciałem, jak agent Secret Service. Oboje lustrujemy chodnik w poszukiwaniu dziennikarzy. Na razie żadnego nie widać.

Dochodzimy do mojego budynku i Coop przystaje tuż przed osłaniającą wejście bordową markizą. Mieszkam w przedwojennej kamienicy, eleganckiej i przestronnej, mając za sąsiadów damy z towarzystwa o włosach barwionych błękitną płukanką oraz szykownych dżentelmenów w pewnym wieku, głównie gejów. Założę się, że ilekroć Coop widzi ten dom, zachodzi w głowę, jak dziewczyna prowadząca bloga o pieczeniu i obrońca z urzędu mogą sobie pozwolić na wynajmowanie mieszkania na Upper West Side.

Prawda jest taka, że w życiu nie byłoby nas na to stać. Nie przy pensji Jeffa, która jest żałośnie niska, i z całą pewnością nie przy moich zarobkach za prowadzenie bloga. Mieszkanie należy do mnie. Kupiłam je za pieniądze zdobyte w wyniku licznych procesów wytoczonych po Pine Cottage. Idąc za przykładem ojczyma Janelle, rodziny pozostałych ofiar pozywały, kogo się tylko dało. Zakład psychiatryczny, który pozwolił Mu uciec. Jego lekarzy. Firmy farmaceutyczne produkujące leki przeciwdepresyjne i przeciwpsychotyczne, które namieszały Mu w głowie. Nawet producenta szpitalnych drzwi z niesprawnym zamkiem, przez które zbiegł.

Wszyscy pozwani wybrali ugodę pozasądową. Zdawali sobie sprawę, że warto wyłożyć nawet kilka milionów dolarów, byle uniknąć czarnego PR-u. Gdyby wyszło na jaw, że stają okoniem wobec żądań pogrążonych w żałobie rodzin, straty wizerunkowe byłyby znacznie większe. Niektórych jednak nie uratowała nawet ugoda. Jeden z leków przeciwpsychotycznych został ostatecznie wycofany z rynku, a szpital psychiatryczny w Blackthorn rok po tragedii na dobre zamknął swoje wadliwe podwoje.

Jedynymi ludźmi, którzy nie byli w stanie nam zapłacić, okazali się rodzice mordercy, którzy zbankrutowali, wykosztowawszy się na leczenie syna. Jeżeli o mnie chodzi, nie był to żaden problem. Nie zależało mi na karaniu dwojga skołowanych i zrozpaczonych ludzi za Jego grzechy. Poza tym przypadająca mi w udziale suma odszkodowań okazała się aż nadto wysoka. Znajomy księgowy ojca pomógł mi zainwestować większość środków w akcje, gdy te były jeszcze tanie. Mieszkanie kupiłam zaraz po studiach, gdy rynek nieruchomości dźwigał się właśnie z potwornej zapaści. Dwie sypialnie, dwie łazienki, salon, jadalnia, kuchnia i kącik śniadaniowy, w którym urządziłam prowizoryczną pracownię – wszystko za bezcen.

– Wejdziesz? – proponuję Coopowi. – Nie widziałeś jeszcze, jak mieszkam.

– Może kiedy indziej.

Znowu to samo: zawsze tak mówi, nigdy na serio.

– Pewnie musisz już wracać – bąkam.

– Czeka mnie długa droga do domu. Poradzisz sobie?

– Jasne – przytakuję. – Jak tylko minie pierwszy szok.

– Zadzwonisz albo napiszesz, gdybyś czegoś potrzebowała?

Tym razem mówi całkiem poważnie. Naprawdę jest gotów wszystko rzucić, żeby się ze mną zobaczyć – od tamtego poranka po Pine Cottage, gdy zdjęta bólem i żalem zawodziłam: „Chcę rozmawiać z tamtym policjantem! Pozwólcie mi do niego pójść!”. W ciągu pół godziny był na miejscu w szpitalu.

Dziesięć lat później znowu jest przy mnie i kiwa mi głową na pożegnanie. Odwzajemniam skinienie, on zaś ukrywa swoje błękitne oczy za ciemnymi szkłami ray-banów i odchodzi, aby wmieszać się w tłum przechodniów i zniknąć mi z oczu.

W mieszkaniu udaję się wprost do kuchni i łykam drugą tabletkę xanaxu. Napój winogronowy, którym ją popijam, w połączeniu z wypitą wcześniej słodką herbatą, dostarcza mi tyle cukru, że aż mnie bolą zęby. Mimo to nadal go sączę, łyczek za łyczkiem, wyjmując jednocześnie z kieszeni skradziony iPhone. Szybki przegląd zawartości telefonu pozwala mi stwierdzić, że jego właścicielka ma na imię Kim i nie używa żadnych zabezpieczeń. Mam dostęp do listy jej połączeń, historii wyszukiwań i odebranych wiadomości, w tym do ostatniego SMS-a od jakiegoś Zacha z kwadratową szczęką.

Masz ochotę się dziś wieczorem zabawić?

Dla jaj odpisuję mu:

Pewnie.

Telefon popiskuje mi w dłoni. Kolejny SMS od Zacha. Przysłał zdjęcie swojego fiuta.

Jak miło.

Dla bezpieczeństwa wyłączam dźwięk. Kim i ja może jesteśmy do siebie podobne, ale używamy zupełnie innych melodyjek. Odwracam telefon; jego srebrzysty tył jest cały pokryty odciskami palców. Wycieram go do czysta, dopóki nie zobaczę własnego odbicia – jest zniekształcone, jakbym się przeglądała w krzywym lustrze w lunaparku.

Nada się idealnie.

Muskam palcami złoty łańcuszek, którego nigdy nie zdejmuję z szyi. Wisi na nim kluczyk do jedynej szuflady w kuchni, która jest zawsze zamknięta. Jeff zakłada, że trzymam w niej ważne służbowe papiery. Nie wyprowadzam go z błędu.

W środku znajduje się dźwięcząca zbieranina różnych przedmiotów z połyskujących metali. Lśniące opakowanie szminki i gruba złota bransoleta. Kilka łyżek. Srebrna puderniczka świśnięta z dyżurki pielęgniarek w dniu wypisu ze szpitala, niedługo po Pine Cottage. W drodze do domu wpatrywałam się w nią, aby się upewnić, że faktycznie nadal istnieję. Teraz, widząc zerkające na mnie zniekształcone odbicia własnej twarzy, odczuwam tę samą spokojną pewność.

Tak, nadal istnieję.

Dołączam iPhone’a do swojej kolekcji, zamykam szufladę i przekręcam kluczyk w zamku, po czym odwieszam go na szyję.

To mój sekret, promieniujący przyjemnym ciepłem w okolicach mostka.

 

3

 

Kup e-booka w promocji na Woblinku

Przez resztę popołudnia unikam patrzenia na niedokończone babeczki, które zdają się na mnie gapić z kuchennego blatu, najwyraźniej oczekując, że potraktuję je w ten sam sposób, co wcześniej dwie inne, które tkwią kawałek dalej, obie pięknie przybrane i bardzo z siebie zadowolone. Wiem, że powinnam je dokończyć, choćby po to, żeby się lepiej poczuć. Bądź co bądź pierwsze przykazanie mojego bloga brzmi: „Pieczenie jest lepsze niż terapia”.

Zazwyczaj w to wierzę. Wiara ma sens. To, co zrobiła Lisa Milner – nie ma.

Wiem jednak, że na równie podły nastrój nawet pieczenie nie pomoże. Dlatego przechodzę do salonu, muskając po drodze czubkami palców nieprzeczytane wydania „New Yorkera” i dzisiejszego „Timesa”. Wmawiam sobie, że nie wiem, dokąd idę. Oczywiście wiem doskonale i tam też ląduję: przy biblioteczce pod oknem. Staję na krześle, żeby dosięgnąć najwyższej półki i schowanej tam książki.

Książki Lisy.

Napisała ją rok po swoim spotkaniu ze Stephenem Leibmanem, nadając jej tragiczny z perspektywy najnowszych wydarzeń tytuł: Wola życia: moja podróż przez ból do uzdrowienia. Książka nieźle się sprzedała, jak to zwykle bywa, gdy czyjeś życie przypomina film.

Lisa przesłała mi ten egzemplarz zaraz po Pine Cottage. Zadedykowała go: „Dla Quincy, mojej dzielnej siostry w sztuce przetrwania. Gdybyś kiedykolwiek chciała porozmawiać, jestem do Twojej dyspozycji”. Poniżej schludnymi, prostymi cyferkami dopisała swój numer telefonu.

Nie zamierzałam do niej dzwonić. Powtarzałam sobie, że nie potrzebuję pomocy. Na co mi ona, skoro i tak niczego nie pamiętam?

Nie byłam przygotowana na to, że każda gazeta i każda sieć kablowa w tym kraju będzie drobiazgowo relacjonowała morderstwa popełnione w domku letniskowym Pine Cottage. Tak to nazwali – „masakrą w domku letniskowym Pine Cottage”. Co z tego, że była to raczej stara chałupa niż domek letniskowy. Nagłówki lepiej brzmiały. Poza tym dom rzeczywiście nazywał się „Pine Cottage” – słowa te wypalono na obozową modłę na cedrowej desce i zawieszono nad wejściem.

Nie licząc pogrzebów, unikałam publicznych wystąpień. Z domu wychodziłam tylko do lekarzy i na spotkania z terapeutą. Ponieważ na naszym trawniku koczowali reporterzy, matka była zmuszona wyprowadzać mnie ukradkiem kuchennymi drzwiami, skąd przez podwórko sąsiadów docierałyśmy do samochodu zaparkowanego przy następnej przecznicy. Nie zapobiegło to umieszczeniu mojego zdjęcia ze szkolnej kroniki na okładce magazynu „People” z podpisem: „Jedyna uratowana” na wysokości usianego pryszczami podbródka.

Wszyscy chcieli uzyskać wywiad na wyłączność. Dziennikarze telefonowali, mailowali i słali SMS-y. Jedna znana reporterka – obrzydzenie nie pozwala mi wymienić jej nazwiska – dobijała się do drzwi, podczas gdy ja siedziałam po drugiej stronie, oparta plecami o dygoczące drewno. Zanim odeszła, wsunęła jeszcze odręczny liścik przez szparę pod drzwiami, proponując mi sto tysięcy dolarów za wywiad twarzą w twarz. Kartka pachniała perfumami Chanel No. 5. Wyrzuciłam ją do kosza na śmieci.

Pomimo złamanego serca i świeżych ran, z których jeszcze nawet nie zdjęto szwów, wiedziałam, co jest grane. Prasa uparła się zrobić ze mnie kolejną Ocalałą.

Może lepiej bym to znosiła, gdyby moje życie rodzinne było choć trochę ustabilizowane. Niestety nie było.

Prześladujący ojca rak powrócił i zaatakował ze zdwojoną siłą. Po chemioterapii był zbyt udręczony mdłościami i osłabiony, aby móc ukoić moje zszargane nerwy. Mimo wszystko próbował. Po tym, jak niemal mnie stracił, nie krył, że dobre samopoczucie córki jest dla niego najważniejsze. Dbał, abym jadła, spała i nie użalała się nad sobą. Zależało mu, żebym doszła do siebie, chociaż sam z każdym dniem czuł się coraz gorzej. Pod koniec doszłam do przekonania, że przeżyłam tylko dlatego, że ojciec zawarł jakiś pakt z Bogiem, oddając własne życie w zamian za moje.

Przypuszczałam, że matka też tak to odbierała, lecz miałam zbyt wielkie poczucie winy i za bardzo się bałam, żeby ją o to zapytać. Zresztą taka rozmowa i tak nie miałaby większego sensu. Matka zdążyła się przełączyć na tryb serialowej „gotowej na wszystko”, zdeterminowanej za wszelką cenę podtrzymywać pozory normalności. Wmówiła sobie, że kuchnia wymaga remontu, jakby nowe linoleum mogło w jakiś sposób złagodzić podwójny cios zadany nam przez raka i wydarzenia w Pine Cottage. Kiedy nie woziła nas z ojcem na umówione wizyty, porównywała blaty kuchenne i przeglądała próbki farb. Do tego starannie przestrzegała swojego grafiku, obejmującego treningi spinningowe i spotkania klubu książki. W jej odczuciu zaniedbanie któregokolwiek z towarzyskich zobowiązań oznaczałoby przyznanie się do porażki.

Ponieważ moja pachnąca paczulą terapeutka uważała, że powinnam mieć w kimś oparcie, zwróciłam się do Coopa. Robił, co mógł, niech Bóg mu to wynagrodzi. W swoim czasie odebrał ode mnie w nocy sporo rozpaczliwych telefonów. Mimo to potrzebowałam kogoś, kto przeżył podobną jatkę jak ja w Pine Cottage. Lisa wydawała się wymarzoną kandydatką.

Zamiast uciec jak najdalej od traumatycznych wspomnień, postanowiła zostać w Indianie. Przez pół roku dochodziła do siebie, po czym wróciła na studia i zdobyła tytuł psychologa dziecięcego. W dniu wręczenia dyplomów zebrany tłum zgotował jej owację na stojąco, a dziennikarze tworzący żywy mur na tyłach audytorium uwiecznili ten moment w rozbłyskach fleszy.

Przeczytałam zatem jej książkę. A później odszukałam numer Lisy i zadzwoniłam.

„Pomogę ci, Quincy – usłyszałam. – Nauczę cię, jak być Ocalałą”.

„A jeśli ja nie chcę nią być?”

„Nie ty o tym decydujesz. Wybór już się dokonał. Nie zmienisz tego, co się stało. Jedyne, na co masz teraz wpływ, to jak sobie z tym poradzisz”.

Według Lisy oznaczało to wzięcie problemu na klatę. Zaproponowała, żebym zgodziła się na kilka wywiadów, ale na swoich warunkach. Stwierdziła, że publiczna rozmowa na ten temat pomoże mi się zmierzyć z traumą.

Posłuchałam jej rady i udzieliłam trzech wywiadów: jednego „New York Timesowi”, jednego „Newsweekowi” i jednego „pannie Chanel No. 5”, która zapłaciła mi te obiecane sto ty-

sięcy, chociaż ich nie żądałam. Kwota ta pozwoliła mi w zna-

cznym stopniu sfinansować zakup mieszkania. A jeśli ktoś sądzi, że nie mam z tego powodu wyrzutów sumienia, grubo się myli.

Wywiady okazały się koszmarem. Czułam, że nie powinnam tak otwarcie mówić o zamordowanych przyjaciołach, którzy sami nie mogą się wypowiedzieć – szczególnie, że nie pamiętałam, co ich właściwie spotkało. Byłam przypadkowym obserwatorem, w takiej samej mierze, w jakiej byli nimi ci, którzy rzucili się na moje słowa jak dzieci na cukierki.

Każda rozmowa pozostawiała we mnie pustkę, której nie mogłam zapełnić żadną ilością jedzenia. W końcu przestałam próbować i pół roku po wyjściu ze szpitala ponownie w nim wylądowałam. W tym czasie ojciec ostatecznie przegrał walkę z rakiem i czekał już tylko na nokaut. Mimo to był przy mnie codziennie. Słaniając się z wyczerpania na wózku inwalidzkim, łyżkami pakował we mnie lody, żeby zagłuszyć gorycz antydepresantów, które zmuszona byłam przyjmować.

„Łyżeczka cukru, Quinn – powtarzał. – Piosenka nie kłamie****”.

Gdy tylko odzyskałam apetyt i wypisano mnie ze szpitala, zgłosiła się Oprah. Nieoczekiwanie zadzwonił do mnie jeden z jej producentów i oznajmił, że chcą nas zaprosić do programu: Lisę, mnie, a także Samanthę Boyd. Trzy Ocalałe, nareszcie razem. Lisa naturalnie przyjęła zaproszenie. Samantha także, co było o tyle dziwne, że już wtedy usiłowała zapaść się pod ziemię. W przeciwieństwie do Lisy, ani razu nie próbowała się ze mną skontaktować po Pine Cottage. Była równie nieuchwytna jak moje wspomnienia.

Też się zgodziłam, choć niewiele brakowało, abym na myśl o publiczności w studiu, złożonej z cmokających ze współczucia gospodyń domowych, przed którymi przyjdzie mi stanąć, na powrót pogrążyła się w otchłani anoreksji. Chciałam jednak poznać wreszcie pozostałe Ocalałe, a zwłaszcza Samanthę. Potrzebowałam alternatywy dla przytłaczającej otwartości Lisy.

Niestety, do spotkania nie doszło.

Tego ranka, kiedy miałyśmy lecieć z matką do Chicago, ocknęłam się w świeżo wyremontowanej kuchni, która wyglądała jak pobojowisko. Linoleum zaścielały rozbite talerze, z otwartej lodówki ciekł sok pomarańczowy, na blatach poniewierały się skorupki jajek i grudki mąki, a tu i ówdzie widać było tłuste ślady po ekstrakcie waniliowym. Wśród tego wszystkiego na podłodze siedziała moja matka i płakała nad córką, która nadal przy niej była, lecz wydawała się utracona na zawsze.

„Dlaczego, Quincy? – zawodziła. – Dlaczego to zrobiłaś?”

Za spustoszenia odpowiadałam oczywiście ja, nie żaden włamywacz-bałaganiarz. Zrozumiałam to, jak tylko zobaczyłam cały ten bajzel. W panującym wokół chaosie była logika, którą natychmiast rozpoznałam, chociaż w moim umyśle nie zachowało się ani jedno związane z tym wspomnienie. Minuty, podczas których dokonałam w kuchni dzieła zniszczenia, zostały z mojej pamięci wymazane równie doszczętnie, co tamta godzina w Pine Cottage.

„Nie chciałam – odparłam. – Nie wiem, co się tutaj stało, przysięgam!”

Matka udała, że mi wierzy. Wstała, otarła łzy i ukradkiem poprawiła fryzurę. Jednak rozbiegany wzrok zdradzał prawdziwe emocje. Zrozumiałam, że zwyczajnie się mnie boi.

Podczas gdy ja sprzątałam kuchnię, matka zadzwoniła do producentów Oprah i odwołała mój przyjazd. Ponieważ w programie miałyśmy wystąpić wszystkie trzy albo żadna, swoim telefonem zaprzepaściła cały projekt. Słynne Ocalałe nie spotkały się w studiu telewizyjnym.

Później tego samego dnia matka zawiozła mnie do lekarza, który zasadniczo zalecił mi do końca życia przyjmować xanax. Matce tak pilno było mnie spacyfikować, że pierwszą tabletkę kazała mi połknąć już na parkingu przed apteką. Popiłam ją tym, co akurat było pod ręką – butelką letniego napoju winogronowego.

„Dość tego – oznajmiła mi. – Koniec z zanikami pamięci. Koniec z napadami szału. Koniec z odgrywaniem roli ofiary. Masz odtąd łykać proszki i żyć jak normalny człowiek, Quincy. Innego wyjścia nie ma”.

Przyznałam jej rację. Nie chciałam hordy dziennikarzy na swojej uroczystości rozdania dyplomów. Nie chciałam napisać książki ani udzielać kolejnych wywiadów, w których opowiadałabym o tym, że ilekroć nadciąga burza, pieką mnie blizny. Nie chciałam być jedną z dziewcząt naznaczonych piętnem przeżytej tragedii, wiecznie kojarzoną z najgorszym dniem swojego życia.

Nabuzowana pierwszą tabletką zadzwoniłam do Lisy i zapowiedziałam jej, że odtąd nie będę już udzielała wywiadów. Miałam dość bycia ofiarą.

„Nie jestem Ocalałą” – oświadczyłam.

Głos Lisy nieodmiennie ociekał cierpliwością, co doprowadzało mnie do szału.

„Kim wobec tego jesteś, Quincy?”

„Jestem normalna”.

„Dla takich jak ty, ja i Samantha nie ma czegoś takiego jak normalne życie. Ale rozumiem, że chcesz przynajmniej spróbować”.

Życzyła mi powodzenia i dodała, że gdybym jej kiedyś potrzebowała, zawsze mogę na nią liczyć. Więcej ze sobą nie rozmawiałyśmy.

A teraz wpatruję się w twarz, której zdjęcie widnieje na okładce książki. Lisa ładnie na nim wyszła. Fotografia jest oczywiście wyretuszowana, ale w subtelny sposób. Życzliwe spojrzenie. Drobny nosek. Podbródek może odrobinę zbyt wydatny, a czoło odrobinę za wysokie. Żadna klasyczna piękność, po prostu ładna dziewczyna.

Lisa nie uśmiecha się na tym zdjęciu, bo też i tematyka książki nie skłania do uśmiechu. Wyraz twarzy ma dokładnie taki jak trzeba: ani nazbyt pogodny, ani nazbyt surowy. Idealne połączenie powagi i samozadowolenia. Wyobrażam ją sobie ćwiczącą tę minę przed lustrem i na tę myśl ogarnia mnie smutek.

Potem myślę o Lisie skulonej w wannie, z nożem w ręce. Ta myśl jest jeszcze gorsza.

Nóż.

Tego właśnie nie rozumiem, bardziej niż samej idei samobójstwa. Życie jest do bani. Ludzi spotykają nieszczęścia. Czasem ich to przerasta i postanawiają się wymeldować. Smutne to, ale takie rzeczy stale się przytrafiają. Nawet osobom pokroju Lisy.

Ale ona użyła noża. Nie połknęła fiolki pigułek i nie popiła ich wódką (dla mnie opcja numer jeden, gdyby kiedykolwiek miało do tego dojść). Nie zapadła łagodnie w śmiercionośne objęcia tlenku węgla (opcja numer dwa). Wolała zakończyć życie przy pomocy narzędzia, które przed laty omal nie wyprawiło jej na tamten świat. Świadomie przeciągnęła ostrzem po przegubach, zadbawszy o to, aby rany były dostatecznie głębokie i dzieło rozpoczęte przez Stephena Leibmana ostatecznie się dokonało.

Nie potrafię przestać myśleć o tym, co mogłoby się wydarzyć, gdybyśmy nie straciły z Lisą kontaktu. Może w końcu byśmy się spotkały. Może zostałybyśmy przyjaciółkami.

Może mogłabym ją uratować.

Wracam do kuchni i otwieram laptopa, który służy mi głównie do prowadzenia bloga. Wpisuję w wyszukiwarkę Google nazwisko Lisy i widzę, że wiadomość o jej śmierci nie trafiła jeszcze do sieci. To, że wkrótce tam trafi, jest nieuniknione. Jak ten fakt wpłynie na moje życie, pozostaje jednak wielką niewiadomą.

Kilka kliknięć i jestem na Facebooku – w mdłym bagnie lajków, linków i fatalnej gramatyki. Sama nie funkcjonuję w mediach społecznościowych. Zero Twittera. Zero Instagrama. Miałam kiedyś profil na Facebooku, ale zlikwidowałam go po zalewie współczujących wpisów i zaproszeń od nieznanych mi ludzi, których kręcił mój status Ocalałej. Nadal jednak mam tam profil swojego bloga. To zło konieczne. Teraz zapewnia mi łatwy dostęp do profilu Lisy. Bądź co bądź była fanką Słodkości Quincy.

Widzę, że jej strona stała się wirtualną ścianą pamięci, pełną kondolencji, których Lisa nigdy nie przeczyta. Przewijam je. Są ich dziesiątki, większość dość schematyczna, ale płynąca prosto z serca.

„Będzie nam ciebie brakowało, Liso! XOXO”.

„Nigdy nie zapomnę twojego pięknego uśmiechu i niezwykłej duszy”.

„Spoczywaj w pokoju, Liso”.

Autorką najbardziej wzruszającego przesłania jest sarniooka brunetka o imieniu Jade.

„To, że przetrwałaś najtrudniejsze chwile swojego życia, zainspirowało mnie, aby zrobić to samo. Zawsze będziesz moim natchnieniem, Liso. Teraz, kiedy dołączyłaś do grona aniołów w niebie, czuwaj nad tymi z nas, którzy zostali tutaj na ziemi”.

Wśród licznych zdjęć zamieszczanych latami przez Lisę w jej facebookowej galerii odnajduję fotografię Jade. Pochodzi sprzed trzech miesięcy i przedstawia je obie, pozujące twarz przy twarzy w czymś, co wygląda na park rozrywki. W tle widać skrzyżowane drewniane podpory kolejki górskiej. Lisa ściska w ramionach wielkiego pluszowego misia. Nie ulega wątpliwości, że ich uśmiechy są szczere. Nie sposób udawać takiej radości. Bóg mi świadkiem, że próbowałam. Mimo tej radości spowija je aura melancholii. Dostrzegam ją w ich oczach. Rozpoznaję ten sam podświadomy smutek, który wkrada się do moich zdjęć. Kiedy w ostatnie święta Bożego Narodzenia wybraliśmy się z Jeffem do Pensylwanii odwiedzić moją matkę, pozowaliśmy razem do zdjęć na tle choinki, udając prawdziwą, normalną rodzinę. Później, podczas przeglądania fotek na swoim komputerze, matka wzięła mój sztywny uśmiech za grymas i skomentowała go, mówiąc: „Chyba by cię nie zabiło, gdybyś się uśmiechnęła, Quincy?”.

Następne pół godziny upływa mi na szperaniu w galerii Lisy i oglądaniu urywków jej życia, tak różnego od mojego. Wszystko wskazuje na to, że było ono udane, chociaż nigdy nie wyszła za mąż, nie ustatkowała się i nie miała dzieci. Otoczyła się ludźmi – krewnymi, przyjaciółmi i dziewczynami takimi jak Jade, które potrzebowały czyjejś życzliwej obecności. Mogłam być jedną z nich, gdybym tylko pozwoliła jej się do siebie zbliżyć.

Zamiast tego postępowałam dokładnie na odwrót. Trzymałam ludzi na bezpieczny dystans, a kiedy trzeba – odpychałam. Bliskość stanowiła luksus, na którego utratę nie mogłam sobie więcej pozwolić.

Przeglądając zdjęcia Lisy, wyobrażam sobie samą siebie na każdym z nich. Oto ja, pozująca razem z nią na krawędzi Wielkiego Kanionu. Oto my, ocierające wilgotną mgiełkę z twarzy nad wodospadem Niagara. I znowu ja, w grupie kobiet w kręgielni, wyrzucających w górę nogi w dwukolorowych butach. Podpis pod spodem brzmi: „Kumpele z kręgielni!!!”.

Zatrzymuję się dłużej przy fotce, którą Lisa zamieściła przed trzema tygodniami. To selfie zrobione pod dziwnym kątem, jakby od góry. Widać na nim Lisę w jadalni o ścianach wyłożonych drewnem, która trzyma w ręce butelkę wina. Podpisała je: „Czas na wino! LOL!”.

Z tyłu za nią stoi jakaś dziewczyna, ledwie widoczna w kadrze. Przypominają mi się rzekome fotografie Wielkiej Stopy pokazywane w obciachowych programach o zjawiskach paranormalnych: pasmo ciemnych włosów i głowa odwracająca się od obiektywu.

Chociaż nie widzę jej twarzy, czuję z nią swego rodzaju pokrewieństwo. Podobnie jak owa nieznajoma, ja także odwróciłam się od Lisy, wycofałam poza kadr, wolałam być sama. Stałam się niewyraźnym kształtem – odartą ze szczegółów nieostrą, ciemną plamą.

 

PINE COTTAGE,

GODZINA 15.37

 

Pierwsze skojarzenie Quincy dotyczyło bajki dla dzieci, głównie ze względu na wymyślną nazwę.

Pine Cottage. Sosnowa Chatka.

Już samo brzmienie wyczarowywało obrazy krasnali, księżniczek i leśnych stworzeń chętnych do pomocy w obowiązkach domowych. Ledwo jednak SUV Craiga wtoczył się na żwirowy podjazd i oczom ich ukazał się drewniany budynek, Quincy pojęła, że wyobraźnia spłatała jej figla. Rzeczywistość okazała się znacznie mniej baśniowa.

Z zewnątrz Pine Cottage robiła wrażenie przysadzistej, solidnej i do bólu praktycznej. Niewiele bardziej wyszukanej niż budowla z klocków. Tkwiła między kępą wysokich sosen górujących nad jej pokrytym łupkiem dachem, przez co wydawała się mniejsza, niż była w istocie. Gęsto rosnące drzewa o splecionych konarach otaczały ją grubym murem, na który milcząco napierały inne, tworząc pasmo nieprzeniknionej ciemności.

Ciemny las. Skojarzenie z bajką okazało się słuszne, tyle że Quincy miała na myśli raczej wersję Disneya, nie braci Grimm. Kiedy wysiadła z samochodu i jej wzrok padł na nieprzeniknioną gęstwinę, przeszły ją ciarki.

– Więc tak wygląda kompletna głusza – stwierdziła. – Przyprawia o gęsią skórkę.

– Cykor – parsknęła Janelle. Szła tuż za Quincy, taszcząc nie jedną, ale dwie walizki.

– Juczna kobyła – zrewanżowała się Quincy.

W odpowiedzi Janelle wystawiła język i trwała w tej pozie, dopóki do Quincy nie dotarło, że ma chwycić aparat i uwiecznić przyjaciółkę dla potomności. Posłusznie wygrzebała z torby swojego nowiutkiego nikona i strzeliła kilka fotek. Nie przestała nawet, gdy Janelle schowała język i napinając wątłe ramiona, usiłowała dźwignąć z ziemi obie walizki.

– Quin-cee – rzuciła śpiewnym tonem, który Quincy znała aż nazbyt dobrze. – Pomożesz mi je zanieść? Pięknie proszę!

Quincy zawiesiła aparat na szyi.

– Nie ma mowy. To ty uznałaś za stosowne przytargać tutaj pół swojej szafy. Wątpię, abyś wykorzystała chociaż połowę ciuchów.

– Dzięki temu jestem przygotowana na każdą ewentualność. Jak to mówią harcerze?

– Bądź zawsze przygotowany – podsunął Craig, mijając je z lodówką turystyczną na swoim mocnym ramieniu. – Mam nadzieję, że jedną z rzeczy, które spakowałaś, jest klucz do tej chałupy.

Janelle natychmiast skorzystała z okazji, aby odstawić walizki i przetrząsnąć kieszenie w poszukiwaniu klucza. Znalazłszy go, podbiegła do drzwi frontowych i klepnęła cedrową tabliczkę z nazwą chaty.

– Grupowe zdjęcie? – zaproponowała.

Quincy nastawiła samowyzwalacz i umieściła aparat na masce auta Craiga, po czym pośpiesznie dołączyła do stojących przed chatą przyjaciół. Cała szóstka uśmiechała się szeroko w oczekiwaniu na znajomy trzask migawki. „Ekipa z East Hall”, jak ich ochrzciła Janelle podczas spotkania informacyjnego dla studentów pierwszego roku. Od dwóch miesięcy byli już na drugim roku i ciągle trzymali się razem.

Po sesji fotograficznej Janelle uroczyście otworzyła drzwi.

– I jak? – zapytała, ledwo uchyliły się z głośnym skrzypnięciem, zanim pozostali zdążyli się porządnie rozejrzeć. – Przytulnie, prawda?

Quincy przytaknęła, chociaż przytulność nie kojarzyła jej się z niedźwiedzimi skórami na ścianach i przetartym dywanikiem na podłodze. Osobiście użyłaby raczej określenia „podupadły”, z naciskiem na „upadły”. Utwierdził ją w tym widok zardzewiałego zlewu w kuchni i brunatnej wody cieknącej z kranu w jedynej łazience. Mimo wszystko budynek był całkiem spory jak na leśną chatę. Cztery sypialnie, na tyłach domu taras, którego deski tylko trochę uginały się pod stopami, no i wielki salon z kominkiem z kamieni polnych dorównującym wymiarami pokojowi w akademiku, który dzieliły Janelle oraz Quincy. Obok kominka leżała równa sterta pniaków.

Pobyt w chacie – właściwie cały ten weekendowy wyjazd – był prezentem urodzinowym dla Janelle od jej mamy i ojczyma. Aspirowali do miana „fajnych rodziców”, takich, którzy chcą być przyjaciółmi swych dzieci. I którzy zakładają, że ich córka-studentka z pewnością pije i pali zioło, więc czemu nie miałaby tego robić w miarę bezpiecznie w wynajętym domku letniskowym w Poconos? Czterdzieści osiem godzin bez opiekunów, stołówkowego żarcia oraz identyfikatorów, które trzeba przeciągać przez czytnik przy wszystkich drzwiach i windach w akademiku.

Aby jednak wymarzony weekend mógł się rozpocząć, Janelle kazała im schować komórki w drewnianej skrzyneczce.

– Żadnych telefonów i SMS-ów, a już na pewno żadnych zdjęć i filmików – oznajmiła, upychając skrzyneczkę w schowku samochodowym.

– A co z moim nikonem? – chciała wiedzieć Quincy.

– Pozwalam ci go zatrzymać. Pod warunkiem, że będziesz robić mi same udane zdjęcia.

– To się rozumie samo przez się – odparła Quincy.

– Mówię serio – przestrzegła ją Janelle. – Jeżeli cokolwiek trafi po tym weekendzie na Facebooka, usunę cię z listy moich znajomych. W sieci i w realu.

Potem, na dany przez nią znak, cała szóstka pognała do swoich sypialni, usiłując na wyścigi zająć najlepszy pokój. Amy i Rodney zaklepali sobie ten z łóżkiem wodnym, które chlupotało jak szalone, kiedy się na nie rzucili. Betz, która nie miała chłopaka i przyjechała sama, bez gadania zaakceptowała pokój z piętrowym łóżkiem i natychmiast zaległa na dole z opasłym jak encyklopedia wydaniem Harry’ego Pottera i Insygniów Śmierci. Quincy wciągnęła Janelle do izby, gdzie dwa łóżka stały naprzeciwko siebie pod ścianami, tak jak u nich w akademiku.

– Zupełnie jak w domu – zauważyła. – W każdym razie całkiem podobnie.

– Może być – odparła bez szczególnego entuzjazmu Janelle. – Chociaż… czy ja wiem?

– Możemy wziąć inny pokój. Ostatecznie to twoje urodziny. Masz pierwszeństwo wyboru.

– Słusznie. Wybieram zatem… – Janelle chwyciła Quincy za ramiona i ściągnęła przyjaciółkę z nierównego materaca – nocleg w pojedynkę.

Po tych słowach wyprowadziła Quincy na korytarz i pchnęła w kierunku sypialni na samym jego końcu – największej ze wszystkich, z wykuszowym oknem. Roztaczał się stamtąd panoramiczny widok na las. Ściany pokoju zdobiły ręcznie tkane narzuty – istny kalejdoskop kolorów i wzorów – zaś na podwójnym łóżku siedział Craig. Wzrok miał wbity w podłogę i utkwiony gdzieś między swoimi conversami. Ręce oparł na kolanach, splótł palce, kciukami kręcił młynka. Kiedy do pokoju weszła Quincy, poderwał głowę.

W jego nieśmiałym uśmiechu dostrzegła pełne nadziei wyczekiwanie.

– Jestem pewna, że tutaj będzie ci o wiele wygodniej – oświadczyła porozumiewawczym tonem Janelle. – Bawcie się dobrze, kochani! – Mówiąc to, trąciła Quincy biodrem, wpychając ją głębiej do środka, i już jej nie było: zamknęła drzwi i oddaliła się korytarzem z radosnym chichotem.

– To był jej pomysł – zastrzegł Craig.

– Domyślam się.

– Nie musimy…

Urwał, zmuszając Quincy, aby w myślach dokończyła zdanie. Nocować razem? Spać ze sobą, jak to arbitralnie zarządziła Janelle?

– W porządku – powiedziała.

– Mówię poważnie, Quinn. Jeśli nie jesteś gotowa…

Quincy usiadła obok i położyła dłoń na jego drżącym kolanie. Craig Anderson, wschodząca gwiazda koszykówki. Kasztanowowłosy, zielonooki, tyczkowaty, seksowny Craig. Ze wszystkich dziewczyn na uczelni wybrał właśnie ją.

– W porządku – powtórzyła z całym przekonaniem dziewiętnastolatki, gotowej w końcu stracić cnotę. – Cieszę się.

4

 

Kup e-booka w promocji na Woblinku

Jeff zastaje mnie na kanapie z książką Lisy na kolanach i czerwonymi oczami. Przepłakałam całe popołudnie. Rzuca walizkę i bierze mnie w ramiona, a ja opieram głowę na jego piersi i ponownie zaczynam łkać. Po dwóch latach spotykania się ze sobą i kolejnych dwóch mieszkania razem wie, że nie powinien od razu pytać, co się stało. Zamiast tego pozwala mi się wypłakać. Odzywam się dopiero, kiedy kołnierz jego koszuli jest całkiem mokry od łez.

– Lisa Milner się zabiła – mówię.

Jeff mocniej mnie obejmuje.

Ta Lisa Milner?

– Tak, ona.

Nie muszę mówić nic więcej. Jeff wszystko rozumie.

– Och, Quinn! Skarbie, tak mi przykro! Dlaczego? Kiedy to się stało?

Siadamy wygodniej na kanapie, ja opowiadam mu, co wiem. Jeff słucha z wielką uwagą – wyniesiony z pracy nawyk, który każe mu przyswoić wszystkie szczegóły, zanim odsieje ziarno od plew.

– Jak się czujesz? – pyta, kiedy kończę.

– Dobrze – odpowiadam. – Po prostu jestem w szoku. I w żałobie. Wiem, że to głupie.

– Wcale nie – przekonuje mnie Jeff. – Masz wszelkie prawo być przygnębiona.

– Czyżby? Przecież nigdy nawet się nie spotkałyśmy.

– Nieważne. Dużo ze sobą rozmawiałyście. Pomogła ci. Byłyście pokrewnymi duszami.

– Byłyśmy ofiarami – prostuję. – To jedyne, co nas łączyło.

– Nie musisz trywializować, Quinn. Nie w rozmowie ze mną.

Oto przemówił Jefferson Richards, obrońca z urzędu. Ilekroć się ze mną nie zgadza – co nie dzieje się często – uderza w prawniczy ton. Zazwyczaj jest po prostu Jeffem, chłopakiem, który lubi się przytulać, gotuje o niebo lepiej ode mnie i którego tyłek wygląda zabójczo w garniturach, które nosi do sądu.

– Nie próbuję sobie nawet wyobrazić, co tamtej nocy przeszłaś – mówi. – Nikt nie zdoła tego zrozumieć. Z wyjątkiem Lisy i tej drugiej dziewczyny.

– Samanthy.

Jeff automatycznie powtarza jej imię, jakby znał je od zawsze.

– Samanthy. Jestem pewien, że ona czuje teraz to samo.

– To nie ma żadnego sensu – oznajmiam mu. – Nie pojmuję, dlaczego Lisa postanowiła się zabić po wszystkim, co przeszła. Taka bezsensowna strata! Sądziłam, że jest silniejsza.

W moich uszach ponownie rozbrzmiewa jej głos.

„Być Ocalałą to swoiste wyróżnienie – powiedziała mi kiedyś. – I szczególna łaska. Cierpiałyśmy, a mimo to przetrwałyśmy, dlatego możemy być przykładem dla innych cierpiących”.

Co, jak widać, okazało się stekiem bzdur.

– Przepraszam, że tak się rozkleiłam – mówię. – Samobójstwo Lisy. Moja reakcja. Wszystko wydaje mi się nienormalne.

– Nic dziwnego. To, co cię spotkało, było nienormalne. Ale nie pozwoliłaś, aby ta tragedia wpłynęła na to, kim jesteś. Miałaś w sobie dość siły, aby żyć dalej. Za to między innymi tak bardzo cię kocham.

Jeff mówił mi to już wcześniej, i to nie raz. Powtarzał tak często, że w końcu mu uwierzyłam.

– Wiem – przytakuję teraz. – Tak było.

– Dokonałaś jedynego rozsądnego wyboru. Tamto należy do przeszłości, to do teraźniejszości. A ja chciałbym wierzyć, że w teraźniejszości czujesz się szczęśliwa.

Jeff uśmiecha się do mnie. Ma uśmiech gwiazdora filmowego: promienny, olśniewający. CinemaScope i Technicolor mogą się schować. Dlatego zwróciłam na niego uwagę, kiedy się poznaliśmy na służbowej imprezie – tak nudnej, że postanowiłam się upić i trochę poflirtować.

„Niech zgadnę – powiedziałam wtedy. – Reklamujesz pastę do zębów”.

„Bingo”.

„Jaką markę? Może zacznę jej używać?”

„Aquafresh. Ale celuję wyżej – moją ambicją jest reklamować Crest”.

Roześmiałam się, chociaż jego riposta nie była aż taka śmieszna. Było coś ujmującego w tym, jak bardzo próbował mnie zadowolić. Przypominał golden retrievera, łagodnego, wiernego, dającego poczucie bezpieczeństwa. Nie znałam jego imienia, mimo to wzięłam go za rękę. I właściwie od tamtej pory jej nie wypuściłam.

Pomiędzy Pine Cottage a Jeffem moje życie towarzyskie praktycznie nie istniało. Kiedy uznano, że mogę na nowo podjąć studia, nie wróciłam na dawną uczelnię, gdzie prześladowałyby mnie wspomnienia Janelle oraz innych. Zamiast tego wybrałam college nieco bliżej domu i przez trzy lata samotnie zajmowałam dwuosobowy pokój w akademiku.

Wieści o mnie rzecz jasna błyskawicznie się rozeszły. Wszyscy wiedzieli, kim jestem i co mnie spotkało. Nie wychylałam się, trzymałam na uboczu, łykałam codziennie swój xanax i popijałam napojem winogronowym. Zachowywałam się przyjaźnie, ale przyjaźni nie nawiązywałam. Byłam życzliwa, lecz rozmyślnie powściągliwa. Uważałam, że nie ma sensu zbliżać się do kogokolwiek.

Raz w tygodniu brałam udział w terapii grupowej, podczas której mierzyliśmy się z najrozmaitszymi nieszczęściami. Uczestniczki tych spotkań siłą rzeczy stały się moimi znajomymi – nie bliskimi, ale dostatecznie zaufanymi, abyśmy mogły do siebie dzwonić, gdy nagły napad lęku wykluczał samotny wypad do kina.

Mimo wszystko nie było mi łatwo wejść w relację z tymi rozchwianymi emocjonalnie dziewczynami, ofiarami gwałtów i pobić, okaleczonymi fizycznie w wypadkach samochodowych. Ich trauma całkowicie różniła się od mojej. Żadna nie wiedziała, jakie to uczucie, gdy w jednej chwili ktoś odbiera ci twoich najbliższych przyjaciół. Nie rozumiały, jakim koszmarem jest nie móc sobie przypomnieć najgorszej nocy swojego życia. Odnosiłam wrażenie, że zazdroszczą mi utraty pamięci. Niczego bardziej nie pragnęły, niż właśnie zapomnieć, tak jakby zapominanie było czymś łatwiejszym od pamiętania.

Na uczelni nieodmiennie przyciągałam szczupłych, wrażliwych chłopców pragnących rozgryźć tajemnicę cichej, nieśmiałej dziewczyny, która wszystkich trzymała na dystans. Do pewnego stopnia im na to pozwalałam. Umawiałam się na krępujące randki pod pretekstem powtarzania materiału i na pogaduszki przy kawie, podczas których zabawiałam się liczeniem uników, jakie stosowali, aby tylko nie wymówić przy mnie nazwy Pine Cottage. Z rzadka, kiedy samotność wyjątkowo mi doskwierała, dawałam im się pocałować na dobranoc.

W głębi duszy wolałam kolesiów w typie macho, brylujących na hałaśliwych męskich imprezach przy piwie. Znacie ten typ: szerokie ramiona, umięśniona klata i lekki piwny brzuszek. Takich, którzy mają gdzieś twoje blizny. Niezdolnych do czułości. Gotowych pieprzyć się jak króliki, całkowicie obojętnych na to, że po wszystkim dziewczyna znika, nie zostawiwszy im numeru telefonu.

Po spotkaniach z nimi byłam cała obolała, a zarazem dziwnie pobudzona. Kiedy dostaje się to, czego się chce, jest w tym coś ożywczego – nawet jeśli tym czymś jest wstyd.

Ale Jeff jest inny. Cudownie normalny w tych swoich koszulkach polo od Ralpha Laurena. Dopiero po miesiącu odważyłam się wspomnieć mu o Pine Cottage. Wcześniej sądził, że umawia się z Quincy Carpenter, studentką marketingu planującą założenie bloga o pieczeniu. Nie miał pojęcia, że w rzeczywistości jestem Quincy Carpenter, ocalałą z masakry.

Trzeba przyznać, że przyjął tę nowinę lepiej, niż się spodziewałam. Powiedział wszystko, co trzeba, dodając na koniec: „Głęboko wierzę, że nikt nie musi dźwigać brzemienia złych doświadczeń z przeszłości. Można się z nich otrząsnąć i iść naprzód. Tobie niewątpliwie się to udało”.

Po tych słowach wiedziałam, że warto z nim być.

– Jak ci poszło w Chicago? – pytam teraz.

Jeff wzrusza lekko ramionami, a ja domyślam się, że nie najlepiej.

– Nie zdobyłem informacji, na które liczyłem – odpowiada. – Szczerze mówiąc, wolałbym o tym nie rozmawiać.

– A ja wolałabym nie rozmawiać o Lisie.

Jeff podrywa się, jakby doznał nagłego olśnienia.

– W takim razie powinniśmy gdzieś wyjść. Elegancko się ubrać, pójść do wystrzałowej knajpy i utopić nasze smutki w obfitości jedzenia i alkoholu. Co ty na to?

Kręcę głową i po kociemu wyciągam się na sofie.

– Nie mam dzisiaj ochoty. Ale wiesz, o czym marzę?

– O winie z kartonu? – zgaduje Jeff.

– I?

– Pad thai na wynos.

Zmuszam się do uśmiechu.

– Znasz mnie jak mało kto.

Później Jeff i ja kochamy się. Inicjuję seks, wyrywając mu z rąk teczkę z aktami sprawy i siadając na nim okrakiem. Jeff protestuje, ale tylko trochę. Bardziej na pokaz. Chwilę później jest już we mnie, niezwykle czuły i delikatny. W łóżku lubi sobie pogadać. Uprawianie z nim seksu wiąże się z udzielaniem odpowiedzi na całe mnóstwo pytań. „Dobrze ci?” „Nie za ostro?” „Lubisz, kiedy ci to robię?”

Zwykle doceniam jego troskliwość i wokalizowanie chęci zaspokojenia moich potrzeb. Dziś jest inaczej. Śmierć Lisy nie pozostała bez wpływu na mój nastrój. Zamiast fal rozkoszy czuję narastające w ciele niezaspokojenie. Brakuje mi bezosobowych, brutalnych pchnięć tamtych anonimowych chłopaków na studiach; wydawało im się, że mnie uwiedli, a było dokładnie na odwrót. Czuję się tak, jakbym miała potwornie swędzącą wysypkę, a Jeff tylko mnie gładził, zamiast porządnie podrapać. Udaję jednak, że jest wspaniale, stękam i pojękuję jak prawdziwa gwiazda porno. Kiedy Jeff domaga się sprawozdania z postępów, zamykam mu usta pocałunkiem, żeby wreszcie przestał mówić.

Po wszystkim leżymy przytuleni i oglądamy stare filmy na kanale TCM, jak to mamy w zwyczaju po każdym stosunku. Ostatnio ten etap zbliżenia stał się moim ulubionym: odpływam, czując przy sobie sprężyste, owłosione ciało, podczas gdy podawane w typowym dla lat czterdziestych tempie karabinu maszynowego dialogi kołyszą nas do snu.

Ale dzisiaj sen tak łatwo nie przychodzi. Częściowo to wina filmu Dama z Szanghaju – dobrnęliśmy do końca; Rita Hayworth i Orson Welles są w korytarzu luster, ich odbicia rozpryskują się pod gradem kul – a częściowo Jeffa, który nie przestaje niespokojnie kręcić się pod kołdrą.

W końcu pyta:

– Jesteś pewna, że nie chcesz pogadać o Lisie Milner?

Zamykam oczy, marząc, aby sen chwycił mnie za gardło i wciągnął w mrok.

– Właściwie nie ma o czym mówić – odpowiadam. – Chcesz pogadać o tym, co załatwiałeś w Chicago?

– Niczego nie załatwiałem – obrusza się Jeff. – To moja praca.

– Wybacz. – Wciąż na niego nie patrzę. Milczę przez chwilę, usiłując ocenić poziom jego poirytowania. – Chcesz porozmawiać o swojej pracy?

– Nie – rzuca i zaraz zmienia zdanie. – No, może trochę.

Przekręcam się na bok, unoszę i opieram na lewym łokciu.

– Rozumiem, że linia obrony kiepsko wygląda.

– Owszem. Nic więcej nie mogę ci powiedzieć, żeby nie złamać prawa.

Niewiele jest rzeczy, które Jeff może mi zgodnie z prawem powiedzieć. Klauzula poufności obowiązuje również w rozmowach ze współmałżonkami, w tym przypadku – potencjalnymi. To jeszcze jeden powód, dla którego tworzymy tak dobraną parę. On nie może rozmawiać ze mną o swojej pracy. Ja nie chcę rozmawiać z nim o swojej przeszłości. Tym samym omijamy tematy, które dla większości par stanowią pułapkę bez wyjścia. Dziś jednak po raz pierwszy od wielu miesięcy grozi nam, że w nią wpadniemy. Ze wszystkich sił staram się tego uniknąć.

– Śpijmy już – mówię. – Nie musisz być rano w sądzie?

– Muszę – odpowiada Jeff ze wzrokiem wbitym w sufit. – A nie przyszło ci do głowy, że właśnie dlatego nie mogę zasnąć?

– Nie – przyznaję i opadam na poduszki. – Przepraszam.

– Chyba nie zdajesz sobie sprawy, jaka to duża sprawa.

– Mówili o niej w wiadomościach, Jeff, więc mam całkiem niezłe wyobrażenie.

Teraz dla odmiany Jeff podnosi się, opiera na łokciu i spogląda na mnie.

– Jeżeli wszystko wypali, to może być dla mnie przełom. Przełom dla nas. Myślisz, że do końca życia chcę pracować jako obrońca z urzędu?

– Nie wiem. Chcesz?

– Skąd! Wygranie tej sprawy byłoby trampoliną do prawdziwej kariery. Najlepiej w jakiejś dużej kancelarii, gdzie wreszcie zarabiałbym konkretną kasę i nie musiałbym się już gnieździć w mieszkaniu opłacanym przez moją dziewczynę z funduszu dla ofiar przestępstw.

Jestem zbyt dotknięta, żeby odpowiedzieć, widzę jednak, że Jeff już żałuje swoich słów. Oczy mu nieruchomieją, usta wykrzywia grymas zdenerwowania.

– Quinn, wiesz, że nie chciałem.

– Wiem.

Naga wysuwam się z łóżka. Czuję się obnażona i bezbronna, chwytam więc pierwszą rzecz, jaką mam pod ręką – sprany frotowy szlafrok Jeffa – i narzucam na siebie.

– Nic się nie stało.

– Stało się – odpowiada Jeff. – Jestem ostatnim dupkiem.

– Idź spać – mówię. – Jutro przed tobą ważny dzień.

Wychodzę do salonu, czując się całkowicie i nieodwołalnie rozbudzona. Moja wyłączona komórka leży na stoliku do kawy. Włączam ją; wyświetlacz jaśnieje w ciemności lodowatym błękitem. Mam dwadzieścia trzy nieodebrane połączenia, osiemnaście SMS-ów i ponad trzy tuziny e-maili. W zasadzie wszystkie są od dziennikarzy.

Wieść o śmierci Lisy już się rozeszła. Prasa oficjalnie na mnie poluje.

Przeglądam zawartość skrzynki pocztowej, nieotwieranej od poprzedniego wieczoru. Pod całą masą zapytań przedstawicieli mediów znajduję wcześniejsze, nieszkodliwe wiadomości od fanów mojego bloga oraz producentów przyborów do pieczenia, którzy chcieliby przekazać mi je do wypróbowania.

Jeden e-mail niczym srebrzystołuska ryba wyskakująca nad powierzchnię wody, wyróżnia się w zalewie nazwisk oraz cyfr.

Lmilner75

Gwałtownie odrywam palec od ekranu i wzdrygam się – to silniejsze ode mnie. Jednocześnie wpatruję się w adres tak natarczywie, aż wypali się na siatkówce, a kiedy zamykam oczy, zostaje pod powiekami w charakterze powidoku.

Znam tylko jedną osobę, która ma taki adres mailowy, i wiem, że od ponad dwudziestu czterech godzin nie żyje. Na samą myśl z nerwów drapie mnie w gardle. Z trudem przełykam ślinę, zanim otworzę wiadomość.

Quincy, muszę z Tobą porozmawiać. To bardzo ważne. Błagam, nie zlekceważ tego.

Poniżej widnieje imię Lisy i ten sam numer telefonu co w dedykacji książki.

Kilka razy czytam treść wiadomości. Drapanie w gardle przeradza się w coś, co można jedynie określić mianem trzepotu. Zupełnie jakbym połknęła kolibra, a ten bił skrzydełkami o ściany mojego przełyku.

Sprawdzam, kiedy e-mail został wysłany. O jedenastej wieczorem. Biorąc pod uwagę fakt, że prześledzenie połączenia alarmowego i dojazd do domu Lisy zajęły policji ładnych parę minut, napisała do mnie mniej niż godzinę przed śmiercią.

Niewykluczone, że jestem ostatnią osobą, z którą próbowała się skontaktować, zanim się zabiła.

 

5

 

Kup e-booka w promocji na Woblinku

Nadchodzi poniedziałek, szary i senny. Kiedy się budzę, Jeffa już nie ma – pobiegł na spotkanie ze swoim oskarżonym, zabójcą policjanta.

W kuchni czeka na mnie niespodzianka: wazon pełen przyborów do pieczenia. Zamiast bukietu kwiatów, w środku tkwią drewniane łyżki, szpatułki do ciasta i solidne trzepaczki z uchwytem grubości mojego nadgarstka. Szyjkę wazonu opasuje czerwona kokarda, do której przytwierdzono okolicznościową kartkę.

Jestem idiotą. Bardzo Cię przepraszam. Nie chcę żadnych innych słodyczy poza Tobą. Kocham Cię, Jeff.

Obok wazonu dostrzegam wczorajsze babeczki, które wciąż na mnie łypią, czekając na wykończenie. Ignoruję je i zażywam poranny xanax, popijając go dwoma łykami napoju winogronowego. Potem parzę kawę i szprycuję się nią w kąciku śniadaniowym, żeby się wreszcie rozbudzić.

We śnie dręczyły mnie koszmary. Miałam nadzieję, że ta faza dawno minęła. Przez pierwszych kilka lat po Pine Cottage nie było nocy, żeby nie prześladowały mnie wizje ucieczki przez las, wypadającej zza drzew Janelle, Jego. Podręcznikowe, jeśli wierzyć terapeutom. Ostatnio jednak zdarzały się całe tygodnie, a nawet miesiące wolne od tego typu atrakcji.

Minionej nocy śnili mi się reporterzy: drapali w okna, pozostawiając na szybach krwawe ślady. Bladzi i chudzi jękliwie powtarzali moje imię, podobni wampirom czekali, aż wpuszczę ich do środka. Zamiast kłów mieli w ustach zatemperowane ołówki, na ich ostrych czubkach połyskiwały strzępy ścięgien…

W jednym z koszmarów pojawiła się Lisa; wyglądała tak samo jak na zdjęciu z okładki swojej książki. Dobrze wyćwiczony wyraz twarzy nie zmienił się ani na jotę, gdy wyrwała jakiemuś reporterowi ołówek i przeciągnęła jego ostrym czubkiem po swoich przegubach.

E-mail od niej był naturalnie pierwszą rzeczą, o jakiej pomyślałam zaraz po przebudzeniu. Przez całą noc tkwił w moim umyśle niczym pułapka z naciągniętą sprężyną, czekając, aby jakiś okruch świadomości ją uruchomił. Jego wspomnienie nie opuszcza mnie, gdy wypijam pierwszą filiżankę kawy, a potem następną.

Przede wszystkim jednak nie mogę przestać myśleć, że jeśli nie liczyć przerwanego połączenia z numerem alarmowym, jestem najwyraźniej ostatnią osobą, z którą Lisa usiłowała się skontaktować. O ile to prawda, co nią kierowało? Czy chciała, abym akurat ja spróbowała zapobiec jej upadkowi w mentalną przepaść, na której krawędzi balansowała? Czy fakt, że w porę nie sprawdziłam poczty, czyni mnie w jakiś sposób odpowiedzialną za jej śmierć?

W pierwszym odruchu mam ochotę zadzwonić do Coopa i powiedzieć mu o e-mailu Lisy. Nie wątpię, że rzuciłby wszystko i po raz drugi przyjechał na Manhattan tylko po to, aby mnie zapewnić, że to absolutnie nie jest moja wina. Nie wiem tylko, czy chcę się z nim dzień po dniu spotykać. Od czasu Pine Cottage i następnego poranka nigdy mi się to nie zdarzyło i nie jest to doświadczenie, które pragnęłabym powtórzyć.

Wysyłam mu więc SMS-a, starając się, aby brzmiał jak najbardziej naturalnie.

Zadzwoń, jak będziesz mógł. Nie ma pośpiechu. To nic pilnego.

Jednak przeczucie mówi mi, że sprawa jest pilna. A w każdym razie może być. Skoro to nic ważnego, dlaczego od rana o niczym innym nie myślę? I dlaczego moim następnym odruchem jest zadzwonić do Jeffa tylko po to, żeby usłyszeć jego głos, choć dobrze wiem, że w sądzie wyłączył komórkę i wepchnął ją na samo dno teczki?

Staram się tym nie zadręczać, co okazuje się niemożliwe. Według informacji na wyświetlaczu komórki znowu mam kilkanaście nieodebranych połączeń. Moja poczta głosowa spuchła od nieodsłuchanych wiadomości. Odtwarzam tylko jedną – niespodziewany komunikat od matki, która specjalnie zadzwoniła bladym świtem, wiedząc, że będę jeszcze spała. To jej najnowsza sztuczka, aby uniknąć rozmowy ze mną.

„Quincy, mówi twoja matka – zaczyna, jakby nie wierzyła, że rozpoznam jej nosowy, monotonny głos. – Właśnie obudził mnie telefon od dziennikarza. Pytał, jak skomentuję to, co spotkało twoją znajomą, Lisę Milner. Odpowiedziałam, że powinien porozmawiać z tobą. Pomyślałam, że lepiej będzie cię uprzedzić”.

Nie ma sensu do niej oddzwaniać – to ostatnia rzecz, jakiej by sobie życzyła. Nasze stosunki układają się w ten sposób, odkąd wróciłam na studia. Świeżo owdowiawszy, oczekiwała, że będę dojeżdżać z domu na uczelnię. Kiedy wybrałam akademik, uznała, że ją porzucam.

Ostatecznie jednak to ja zostałam porzucona. Zanim skończyłam studia, matka zdążyła ponownie wyjść za mąż za dentystę imieniem Fred, który wniósł w posagu troje dorosłych dzieci z poprzedniego małżeństwa. Radosnych, nijakich i wiecznie szczerzących zęby. Nie było wśród nich ani jednej Ocalałej. Stali się jej rodziną, podczas gdy ja spadłam do roli z trudem tolerowanego reliktu przeszłości. Skazą na jej skądinąd idealnym nowym życiu.

Ponownie odsłuchuję nagranie, usiłując odnaleźć w głosie matki ślad jakiejkolwiek troski czy zainteresowania. Niczego nie znajduję, kasuję wiadomość i pochylam się nad dzisiejszym wydaniem „Timesa”.

Ku swemu zdziwieniu u dołu pierwszej strony dostrzegam artykuł poświęcony samobójstwu Lisy. Pochłaniam go z niesmakiem.

MUNCIE, Indiana: Policja potwierdziła wczoraj, że Lisa Milner, wybitna psycholożka dziecięca i jedyna ocalała z masakry w żeńskim akademiku, która wstrząsnęła społecznością studencką w całym kraju, zmarła w swoim domu w Muncie. Miała 42 lata.

Zasadniczo autor artykułu skupił się na potwornościach, których świadkiem była Lisa owej pamiętnej nocy przed laty. Tak jakby żadne inne wydarzenia z jej życia się nie liczyły. Daje mi to pewne wyobrażenie o tym, jak będzie wyglądał mój własny nekrolog. Aż mnie skręca w żołądku.

Jedno zdanie na dłużej przykuwa mój wzrok. Znajduje się pod koniec tekstu, jakby zostało dopisane po namyśle.

Śledztwo policyjne jest w toku.

Jakie śledztwo? Lisa podcięła sobie żyły; jak dla mnie, to całkiem oczywista przyczyna zgonu. Potem przypominam sobie, co mówił Coop o badaniach toksykologicznych. Są niezbędne, aby stwierdzić, czy przed śmiercią Lisa czegoś nie zażyła.

Odrzucam na bok gazetę i sięgam po laptop. Otwieram wyszukiwarkę, pomijam serwisy informacyjne i od razu przechodzę do blogów poświęconych słynnym zbrodniom, których niepokojąco duża część skupia się na historiach Ocalałych. Prowadzący je – nawiasem mówiąc, sami faceci; kobiety mają najwyraźniej ciekawsze zajęcia – dotąd sporadycznie kontaktują się ze mną przez moją stronę, usiłując pochlebstwami nakłonić mnie do udzielenia wywiadu. Nigdy im nie odpowiadam. Do jedynej interakcji – o ile można to tak nazwać – doszło, gdy otrzymałam list z pogróżkami; Coop napisał wtedy do blogerów z zapytaniem, czy któryś nie jest przypadkiem jego nadawcą. Wszyscy oczywiście zaprzeczyli.

Zwykle nie zaglądam na tego typu strony z obawy przed tym, co się tam na mój temat wypisuje. Dziś jednak muszę zrobić wyjątek. Przeglądam kolejne blogi – niemal każdy zawiera jakąś wzmiankę o samobójstwie Lisy. Podobnie jak w przypadku artykułu w „Timesie”, również tutaj nie znajduję praktycznie żadnych nowych szczegółów. Większość wpisów zwraca uwagę na ironię losu, na jaką zakrawa fakt, że słynna na cały świat Ocalała zginęła z własnej ręki. Jeden z autorów ma wręcz czelność sugerować, że dwie pozostałe Ocalałe powinny pójść za przykładem Lisy.

Zdegustowana zamykam okno wyszukiwarki i zatrzaskuję laptop. Muszę jakoś rozładować narastający gniew, który wraz z falą adrenaliny przenika moje ciało. Xanax, kofeina i niefortunne surfowanie w sieci sprawiły, że jestem podenerwowana i rozdrażniona. Na tyle, że wkładam sportowe ciuchy i sznuruję buty do joggingu. Ilekroć ogarnia mnie taki nastrój jak teraz – a zdarza się to dość często – jedynym lekarstwem jest biegać, dopóki nie przejdzie.

Dopiero w windzie dociera do mnie, że przed budynkiem mogą czekać dziennikarze. Skoro znają mój numer telefonu i adres e-mail, mam prawo przypuszczać, że wiedzą także, gdzie mieszkam. Postanawiam, że zamiast zwykłej przechadzki do Central Parku zaraz po wyjściu na ulicę puszczę się biegiem. Na wszelki wypadek od razu zaczynam przebierać nogami i z windy wypadam już żwawym truchtem.

Na zewnątrz orientuję się, że niepotrzebnie się stresowałam. Zamiast tłoczącej się przed wejściem hordy reporterów, spostrzegam tylko jednego. Wydaje się młody, nakręcony i przystojny w nieco kujonowaty sposób. Ma okulary jak Buddy Holly***** i fantastyczną czuprynę. Bliżej mu do Clarka Kenta****** niż do Jimmy’ego Olsena*******. Rusza w moją stronę, kiedy wybiegam z budynku. Kartki notesu furkoczą na wietrze.

– Panno Carpenter…

Przedstawia mi się – Jonah Thompson. Kojarzę to nazwisko. Jest jednym z tych, którzy nie tylko telefonowali, ale dodatkowo esemesowali oraz słali e-maile. Natrętem z gatunku „do trzech razy sztuka”. Podaje mi nazwę gazety, dla której pracuje – jednego ze znanych codziennych brukowców. Zważywszy na młody wiek, musi być bardzo dobry w tym, co robi, albo kompletnie pozbawiony skrupułów. Podejrzewam, że jedno i drugie.

– Bez komentarza – rzucam i przyspieszam.

Koleś próbuje dotrzymać mi kroku; podeszwy jego płaskich oksfordów klapią o chodnik.

– Tylko parę pytań o Lisę Milner.

– Bez komentarza – powtarzam. – Jeżeli nadal tu będziesz, jak wrócę, wezwę gliny.

Jonah Thompson zostaje z tyłu, a ja biegnę dalej. Czuję, że mnie obserwuje; jego wzrok wypala mi dziurę w karku. Narzucam większe tempo, lawiruję między kolejnymi przecznicami i docieram do Central Parku. Przed wejściem oglądam się przez ramię na wypadek, gdyby przeklęty pismak zdołał mnie jakimś sposobem dogonić.

Mało prawdopodobne.

Nie w takich butach.

Kieruję się na północ, w stronę zbiornika retencyjnego, mojego ulubionego miejsca do biegania. Teren jest tam bardziej płaski niż w pozostałych częściach parku, dzięki czemu wzrok dalej sięga. Żadnych wijących się ścieżek, gdzie nie wiadomo, co kryje się za zakrętem, żadnych kęp drzew, wśród których gęstnieją cienie. Same długie żwirowane odcinki, na których mogę zacisnąć zęby, wyprostować plecy i po prostu biec.

Lecz w ten rześki poranek nie jest mi łatwo skoncentrować się na bieganiu. Moje myśli stale gdzieś błądzą. Rozmyślam o dziecinnej twarzy Jonah Thompsona i jego irytującym uporze. O artykule poświęconym samobójstwu Lisy i kompletnie pominiętej przez autora kwestii tragicznych wydarzeń, które tak namieszały jej w głowie, że zdecydowała się wbić nóż we własne żyły. Przede wszystkim jednak dumam o samej Lisie i o tym, jak się czuła, wysyłając do mnie tamten e-mail. Czy była smutna? Zdesperowana? Czy już wtedy w drżącej ręce ściskała nóż?

Nagle to wszystko zwyczajnie mnie przerasta i adrenalina odpływa z mego ciała równie szybko, jak je wypełniła. Inni biegacze zaczynają mnie wyprzedzać; o tym, że nadciągają, informuje mnie chrzęst żwiru pod ich stopami. Poddaję się i zwalniam. Trucht przechodzi w krok spacerowy, a ja przesuwam się na skraj ścieżki i wracam pieszo do domu.

Na miejscu z ulgą odnotowuję, że Jonah Thompson dał za wygraną. Zastąpiła go niestety inna dziennikarka, która kręci się niecierpliwie po drugiej stronie ulicy. Przyjrzawszy się jej uważniej, dochodzę do wniosku, że nie wygląda na zwykłą reporterkę. Wydaje się zbyt awangardowa jak na mainstreamowe media: przywodzi na myśl podstarzałą punkówę, jedną z tych Riot Grrrls, które przed hipsterami rządziły Williamsburgiem. Kobietę, która ma gdzieś to, że ubrała się jak ktoś o połowę młodszy: w skórzaną kurtkę, narzuconą na obcisłą czarną sukienkę. Na nogach ma kabaretki i znoszone glany, kruczoczarne włosy z przedziałkiem pośrodku przypominają zasłonę, spod której tylko częściowo widać pociągnięte czarną kreską oczy oraz usta umalowane szminką w kolorze krwi. Przypuszczam, że to jakaś blogerka. Taka, której czytelnicy stanowią całkiem odmienną grupę od moich.

Mimo wszystko jest w niej coś znajomego. Chyba gdzieś ją już widziałam. Żołądek ściska mi się jak zwykle, gdy nie poznaję kogoś, kogo najwyraźniej powinnam znać.

Za to ona z całą pewnością mnie rozpoznaje. Jej oczy szopa pracza mierzą mnie czujnie zza zasłony ciemnych włosów. Odwzajemniam spojrzenie i patrzę, jak mi się przygląda. Powieka nawet jej nie drgnie. Kompletnie niewzruszona opiera się o ścianę budynku naprzeciwko, nawet nie próbując wtopić się w otoczenie. Z jej rubinowych warg zwisa papieros, z czubka unosi się dym. Już mam wejść do środka, kiedy słyszę, jak mnie woła.

– Quincy. – To nie pytanie, raczej stwierdzenie faktu. – Ej! Quincy Carpenter!

Przystaję, wykonuję półobrót i łypię na nią spod zmarszczonych brwi.

– Bez komentarza.

Grymas niezadowolenia niczym chmura gradowa rzuca cień na krajobraz jej twarzy.

– Nie chcę żadnego komentarza.

– Więc czego chcesz? – pytam, odwracając się do niej groźnie w nadziei, że zmuszę ją do odwrócenia wzroku.

– Po prostu pogadać.

– O Lisie Milner?

– No – przytakuje. – I o innych rzeczach.

– Czyli jesteś reporterką. A ja nie zamierzam niczego komentować.

– Chryste Panie! – mamrocze ona i ciska niedopałek na ulicę. Po czym schyla się po stojący na chodniku spory plecak. Jest wypakowany po brzegi i robi wrażenie ciężkiego; cokolwiek jest w środku, sprawia, że przetarty materiał napina się na szwach, kiedy kobieta podnosi plecak. Chwilę później przecina jezdnię i staje przede mną – tak blisko, że gdy upuszcza plecak, ten niemal ląduje na mojej prawej stopie. – Nie musisz być taką zołzą – stwierdza.

– Słucham?

– Chcę tylko porozmawiać. – Z bliska jej głos brzmi ochryple i zmysłowo. Czuć od niej papierosami i burbonem. – Pomyślałam, że to dobry pomysł, po tym, co się stało z Lisą.

W tej samej chwili dociera do mnie, kim ona jest. Wygląda inaczej, niż się spodziewałam. Bardzo się różni od dziewczyny, której szkolną fotografię pamiętam sprzed lat z pierwszych stron gazet. Ani śladu wysoko upiętych włosów, rumianych policzków, podwójnego podbródka. Od tamtej pory znacznie wyszczuplała i bezpowrotnie straciła swój młodzieńczy, cherubinkowaty urok. Czas wyostrzył jej rysy, przez co stała się zmęczoną wersją dawnej siebie.

– Samantha Boyd – mówię.

Potakująco kiwa głową.

– Wolę Sam.

 

6

 

Kup e-booka w promocji na Woblinku

Samantha Boyd.

Druga Ocalała.

Z nas trzech miała chyba najgorzej.

Gdy to się stało, od dwóch tygodni była absolwentką liceum. Zwykłą dziewczyną, pragnącą uzbierać dość pieniędzy na opłacenie dwuletniej szkoły pomaturalnej. W tym celu zatrudniła się jako pokojówka w motelu o nazwie Nightlight Inn przy autostradzie na przedmieściach Tampy. Jako nowa dostawała same nocne zmiany. Nosiła czyste ręczniki umęczonym kierowcom ciężarówek, zmieniała cuchnącą potem i spermą pościel w pokojach wynajmowanych na pół nocy.

Czwartego dnia zdążyła przepracować dwie godziny. Potem w motelu zjawił się mężczyzna w worku na ziemniaki na głowie i rozpętało się piekło.

Był to wędrowny robotnik, tak zwana „złota rączka”; kręciły go pewne fragmenty Biblii, o których niechętnie się wspomina. Nierządnica Babilońska. Sąd nad grzesznikami. Oko za oko i ząb za ząb. Nazywał się Calvin Whitmer, ale tamtego lata zapisał się w powszechnej pamięci jako Człowiek-Worek.

Pseudonim nie był przypadkowy, Calvin bowiem całe mnóstwo rzeczy przewoził w workach. Piętrzyły się na pace jego pikapa. Worki pustych puszek. Worki zwierzęcych skór. Worki piasku, soli oraz drobnych kamyków. Był wśród nich worek, który wniósł owej nocy do Nightlight Inn, pełen brzeszczotów, pił, dłut oraz gwoździ murarskich. Policja znalazła w sumie dwadzieścia jeden narzędzi, w większości pokrytych zaschniętą ludzką krwią.

Samantha miała pecha zawrzeć bliższą znajomość z dwoma z nich: zaostrzonym wiertłem, które dwukrotnie wbiło jej się w kark, oraz piłą do metalu, która skaleczyła ją w udo, przecinając tętnicę. Do spotkania z wiertłem doszło, zanim Człowiek-Worek przywiązał ją drutem kolczastym do pnia drzewa rosnącego na tyłach motelu. Piłą zaatakował ją po tym, gdy jakimś cudem zdołała się wyswobodzić.

Tamtej nocy w motelu zginęło sześć osób – czterech gości, nocny recepcjonista imieniem Troy oraz Calvin Whitmer. To ostatnie zabójstwo było dziełem Sam: gdy tylko się uwolniła, chwyciła wiertło – to samo, które wbiło się w jej kark – wskoczyła na Człowieka-Worka i dźgnęła go w pierś. A potem jeszcze raz. I jeszcze. Tak ją znalazła policja: oplątaną drutem kolczastym, siedzącą okrakiem na trupie i bez opamiętania zadającą mu ciosy wiertłem.

Wiem to wszystko z „Time’a”, o którego lekturę rodzice nigdy mnie nie podejrzewali. Tamten numer tygodnika i tamten artykuł przeczytałam, ślęcząc pod kołdrą z kieszonkową latarką w spoconej dłoni. Przez cały kolejny tydzień miałam z tego powodu koszmary.

Historia Sam trafiła tymczasem do powszechnego obiegu w podobny sposób jak historia Lisy czy później moja. Podchwyciły ją wieczorne serwisy informacyjne, następnie dotarła na pierwsze strony gazet i okładki czasopism. Dziennikarze zbiegli się tłumnie – być może nawet ci sami, którzy koczowali potem na trawniku przed domem moich rodziców. Sam udzieliła garści wywiadów prasie, a także jednego tej wyperfumowanej zdzirze z telewizji, rzecz jasna na wyłączność i prawdopodobnie za podobną cenę, jaką mnie zaproponowano.

Jedyny postawiony przez nią warunek dotyczył tego, aby nie pokazywać w kamerze jej twarzy ani nie publikować zdjęć w gazetach. Społeczeństwo znało więc wyłącznie jej fotografię ze szkolnego albumu, a twarz widniejącej na nim dziewczyny zawsze już miała być kojarzona z tą konkretną tragedią.

Stąd taki szum, gdy zgodziła się wystąpić ze mną oraz Lisą u Oprah – na żywo, przed kamerą, żeby cały świat mógł ją zobaczyć. I jeszcze większy szum, gdy zrezygnowałam z udziału w programie. Przeze mnie ludzie nie mieli okazji poznać prawdziwego wcielenia Samanthy Boyd.

Rok później zniknęła.

Nie odbyło się to w nagły sposób. Nie przepadła jak kamień w wodę, tylko stopniowo się wycofywała, niczym ustępująca w słońcu poranna mgła. Dziennikarzom piszącym o dziesiątej rocznicy masakry w motelu Nightlight Inn nie udało się jej już namierzyć. W końcu matka Sam wydała oficjalne oświadczenie: przyznała, że straciła kontakt z córką. Władze federalne, które lubią mieć na oku ofiary brutalnych przestępstw, również nie mogły jej znaleźć.

Ulotniła się. Zapadła pod ziemię, jak to ujął Coop.

Nikt nie wiedział dokładnie, co się stało, co nie powstrzymało wysypu rozmaitych fantastycznych teorii, które mnożyły się jak wirusy. Jeden z czytanych przeze mnie artykułów sugerował, że zmieniła nazwisko i wyprowadziła się do Ameryki Południowej. Autor innego snuł domysły, że mieszka samotnie gdzieś na zachodzie. Karmiące się sensacją portale internetowe poświęcone zbrodniom preferowały mroczniejsze wersje: wśród rozpowszechnianych przez nie teorii spiskowych królowały samobójstwo, porwanie oraz zmowa rządowa.

A teraz Sam stoi przede mną. Tak mnie zaskoczyła, że brakuje mi słów. Mogę wyjąkać tylko:

– Co ty tutaj robisz?

Sam przewraca oczami.

– Powitania naprawdę nie są twoją najmocniejszą stroną.

– Wybacz – mówię. – Cześć.

– Brawo.

– Dzięki. Ale wciąż mi nie powiedziałaś, co tutaj robisz.

– Czy to nie oczywiste? Przyjechałam się z tobą zobaczyć. – Głos Sam przywodzi na myśl sekretne bary z czasów prohibicji: słychać w nim papierosową chrypkę i wypity alkohol, a także ukryty, mroczny zaśpiew, który kojarzy się ze wszystkim, co zakazane. – Pomyślałam, że czas się w końcu poznać.

Przez chwilę przyglądamy się sobie nawzajem, próbując odnaleźć ślady przeżytej traumy. Odnoszę wrażenie, że Sam też musiała o mnie czytać, bo jej wzrok pada najpierw na mój brzuch, a zaraz potem na bark. Ja tymczasem zerkam ukradkiem na jej nogę i usiłuję sobie przypomnieć, czy przechodząc przez ulicę, utykała w widoczny sposób.

Przypominają mi się słowa Lisy. „Jesteśmy rzadkim zjawiskiem – powiedziała mi kiedyś. – Dlatego musimy trzymać się razem”.

Teraz, gdy jej zabrakło, nikt inny nie zrozumie, przez co przeszłyśmy. Wiemy to tylko ja i Sam. Dlatego choć nadal nie pojmuję, dlaczego postanowiła wyjść z ukrycia, żeby się ze mną zobaczyć, niechętnie kiwam głową.

– No to się poznałyśmy – mruczę, ciągle oszołomiona. – Wejdziesz na górę?

Siedzimy w salonie i nie pijemy kawy, którą zaparzyłam. Po powrocie przebrałam się i zamiast ciuchów do biegania mam teraz na sobie niebieskie dżinsy, czerwone baleriny i turkusową bluzkę. Ta eksplozja koloru ma z założenia kontrastować z czernią ubioru Sam.

Przycupnęłam na fotelu o prostym oparciu, obitym fioletowym aksamitem. Twardy i niewygodny, nadaje się raczej do oglądania niż do siedzenia. Sam, która wybrała zabytkową kanapę, męczy się chyba podobnie jak ja. Siedzi ze złączonymi kolanami, trzymając ręce blisko siebie, i usiłuje prowadzić towarzyską pogawędkę, do czego najwyraźniej nie ma większego talentu. Słowa padają z jej ust krótkimi, gwałtownymi seriami niczym eksplodujące petardy.

– Ładnie mieszkasz.

– Dzięki.

– Sporo tu miejsca.

– Nie jest źle. Mamy tylko dwie sypialnie.

Wzdrygam się wewnętrznie na ten tekst. Tylko dwie sypialnie. Jakby mi czegoś brakowało. Sądząc po przydźwiganym przez Sam pękatym plecaku, można powątpiewać, czy w ogóle ma jakiś dach nad głową.

– Super.

Wierci się na kanapie. Wyczuwam, że walczy z pokusą zrzucenia butów i przybrania nieco wygodniejszej półleżącej pozycji. Wygląda na równie skrępowaną jak ja.

– Nie chodzi o to, że jest nam ciasno – dodaję prędko, chcąc jej rozpaczliwie udowodnić, że wcale nie jestem zepsuta. – Doceniam to, co mam. Druga sypialnia przydaje się, kiedy odwiedza nas rodzina Jeffa. Jeff to mój chłopak. Jego rodzice mieszkają w Delaware, a brat, bratowa i dwóch bratanków w Maryland. Bardzo lubią przyjeżdżać z wizytą. Miło jest od czasu do czasu widywać się z dzieciakami.

Uwielbiam rodzinę Jeffa, idealną jak z katalogu. Są równie doskonali jak sam Jeff. Wiedzą wszystko o Pine Cottage. Jeff im powiedział, jak tylko stało się jasne, że łączy nas coś poważnego. Powieka im nie drgnęła, jak przystało na porządnych protestantów z klasy średniej. Matka Jeffa przysłała mi nawet kosz owoców z odręcznym liścikiem; napisała, że ma nadzieję w ten sposób umilić mi dzień.

– A twoja rodzina? – pyta Sam.

– Co z nimi?

– Często cię odwiedzają?

Myślę o matce i jak dotychczas jedynej wizycie, jaką mi złożyła. Sama się wprosiła, pod pretekstem cichych dni z Fredem. Twierdziła, że chce od niego odetchnąć przez weekend. Jeff uznał to za dobry znak. Naiwnie też tak myślałam. Sądziłam, że matka będzie pod wrażeniem nowego życia, jakie udało mi się zbudować. Zamiast tego przez cały weekend wszystko krytykowała, począwszy od moich strojów, a na ilości wina wypitego przeze mnie do obiadu skończywszy. Kiedy wyjeżdżała, praktycznie się do siebie nie odzywa-

łyśmy.

– Nie – odpowiadam. – Rzadko. A twoi?

– To samo.

Panią Boyd widziałam raz w programie „20/20” – niedługo po tym, jak świat zdał sobie sprawę ze zniknięcia Sam. Nieduża kobieta o skórze pokrytej czerwonymi plamami, tlenionych włosach i ciemnych, pięciocentymetrowych odrostach. W trakcie wywiadu robiła nieprzyjemne wrażenie osoby kompletnie pozbawionej sentymentów, jeśli chodzi o córkę. Ostro wysunięta szczęka sprawiała, że jej głos brzmiał szorstko i nieżyczliwie. Wyglądała na wykończoną i rozdrażnioną. I choć dostrzegam emanującą z Sam podobną aurę zmęczenia, rozumiem, dlaczego chciała od niej uciec. Pani Boyd przypominała dom udręczony przez zbyt wiele burz.

Moja matka stanowi jej całkowite przeciwieństwo. Sheila Carpenter nie dopuszcza, aby ktokolwiek dostrzegł w niej jakikolwiek ślad zmęczenia materiału. Kiedy po Pine Cottage leżałam w szpitalu, każdego ranka zjawiała się w pełnym makijażu i z nienaganną fryzurą. Co prawda jej jedynej córce ledwo udało się ujść z życiem z rąk szaleńca, który brutalnie zamordował resztę jej przyjaciół, ale to nie powód, aby się zaniedbywać. Podczas gdy matka Sam jest niczym nieruchomość wymagająca gruntownego remontu, moja to rozpadająca się w środku podmiejska McPosiadłość.

– Słyszałam, że się ukrywasz – mówię.

– Tak jakby – przyznaje Sam.

– Gdzie byłaś przez te wszystkie lata?

– Tu i tam. Rozumiesz, nie wychylałam się.

Dociera do mnie, że siedzę z ramionami skrzyżowanymi na piersi i dłońmi wciśniętymi pod pachy. Wyciągam je i układam sztywno na kolanach. Kilka sekund później wracają na poprzednie miejsce. Całym ciałem łaknę xanaxu.

Sam niczego nie zauważa. Zbyt jest zajęta utykaniem włosów za uszami, żeby móc jeszcze raz rozejrzeć się krytycznie po pokoju. Urządziłam mieszkanie w stylu shabby chic, starymi, naznaczonymi zębem czasu przedmiotami. Nic tu do siebie nie pasuje: pomalowane na niebiesko ściany, wyszperane na targu staroci lampy, biały dywan futrzak, który kupiłam dla żartu, a potem autentycznie go pokochałam. Zdaję sobie sprawę, że może to wyglądać na próbę ukrycia prawdziwego statusu finansowego, nie potrafię jednak stwierdzić, czy Sam jest pod wrażeniem, czy raczej poirytowana.

– Pracujesz? – zagaduje mnie.

– Tak. Jestem… hm…

Zwlekam z odpowiedzią, jak zwykle, gdy muszę się komuś przyznać do swojej frymuśnej, mimo wszystko pretensjonalnej pracy. Szczególnie komuś takiemu jak Sam, za kim wlecze się cień życia w biedzie. Świadczą o tym oczka w jej kabaretkach, buty oklejone taśmą izolacyjną, harde spojrzenie. Aura desperacji otacza ją na podobieństwo fal radiowych, gęsta i rozwibrowana.

– Nie musisz mi mówić – wtrąca. – W sumie się nie znamy.

– Jestem blogerką? – Brzmi to jak pytanie, jakbym nie miała pojęcia kim jestem. – Prowadzę stronę internetową. Nazywa się Słodkości Quincy.

Sam uśmiecha się uprzejmie.

– Ładna nazwa. To coś o kociakach i takich tam?

– O wypiekach. Ciastach, ciasteczkach, muffinkach. Zamieszczam zdjęcia i porady na temat przybrania. No i przepisy. Całe mnóstwo przepisów. Pisali o mnie na Food Network.

Chryste. Chwalę się przed nią wzmianką na Food Network? Mam ochotę zdzielić się po głowie, ale Sam tylko przytakuje obojętnie.

– Fajnie.

– Mam z tego sporo frajdy. – Wreszcie udało mi się wydobyć z siebie niższy ton głosu.

– Dlaczego akurat ciasta? A nie polityka, problem głodu na świecie albo…

– Kociaki i takie tam?

Tym razem uśmiech Sam jest szeroki i szczery.

– Właśnie.

– Zawsze lubiłam piec. Pieczenie to jedna z niewielu rzeczy, w których jestem dobra. Odpręża mnie. Sprawia, że czuję się szczęśliwa. Po tym… – Znowu się waham, z całkiem innego powodu. – Po tym, co mnie spotkało…

– Masz na myśli masakrę w Pine Cottage? – upewnia się Sam.

W pierwszej chwili jestem zaskoczona, że zna tę nazwę. Potem dociera do mnie, że nic w tym dziwnego. Ja też słyszałam o Nightlight Inn.

– Tak – przyznaję. – Po tamtych wydarzeniach, gdy jeszcze mieszkałam w domu, sporo piekłam dla znajomych i sąsiadów. Chciałam im jakoś podziękować za życzliwość. Tygodniami co wieczór dostarczali mi świeżą zapiekankę.

– Tyle żarcia – mówi Sam, unosząc palce do ust i ogryzając skórki. Rękaw skórzanej kurtki zsuwa się, odsłaniając ciemną plamę na jej nadgarstku. Tatuaż, ale niewidoczny. – Musiałaś mieszkać w miłej okolicy.

– Fakt.

Sam chwyta zębami skórkę przy paznokciu, szarpie, odrywa i wypluwa.

– Moja taka nie była.

Zapada cisza, w której przez głowę przelatują mi setki pytań. Głównie osobistych, na które Sam wcale nie musi chcieć odpowiadać. Jak długo tkwiłaś przywiązana drutem kolczastym do tamtego drzewa? Jak się wyswobodziłaś? Jak się czułaś, wbijając wiertło w serce Calvina Whitmera?

Zamiast tego rzucam:

– Porozmawiamy o tym, co się stało z Lisą?

– Mówisz tak, jakbyśmy miały jakiś wybór.

– Nie musimy tego robić.

– Zabiła się – stwierdza Sam. – Oczywiście, że musimy.

– Jak myślisz, co ją do tego pchnęło?

– Może nie mogła tego dłużej znieść.

Wiem, co Sam ma na myśli. „Tego”, czyli poczucia winy, nocnych koszmarów, nieustannego smutku. Przede wszystkim zaś dręczącego, niezachwianego przekonania, że nie powinnyśmy były przeżyć. Że nie jesteśmy niczym innym jak żałosnym, wijącym się robakiem, którego los zapomniał rozdeptać.

– Czy to z powodu samobójstwa Lisy po tylu latach postanowiłaś wyjść z ukrycia?

Sam wbija we mnie spokojne spojrzenie.

– A jak ci się wydaje?

– Myślę, że tak. Jesteś tym tak samo wstrząśnięta jak ja.

Sam milczy.

– Mam rację, prawda?

– Może.

– Poza tym chciałaś w końcu się ze mną spotkać. Ciekawiło cię, jaka jestem.

– Och, wiem o tobie wszystko – odpowiada Sam.

Odchyla się na oparcie kanapy. Wreszcie pozwala sobie na większą swobodę: zakłada nogę na nogę, lewą stopę w bucie opiera od niechcenia na prawym kolanie. Odrywa ramiona od boków i rozkłada je niczym skrzydła na licznych poduszkach.

Ja też się otwieram. Opuszczam luźno ręce i pochylam się naprzód w fotelu.

– Żebyś się nie zdziwiła.

Sam unosi do góry brew. Ma je wyrysowane czarną konturówką i ruch mięśni odsłania pod ciemną smugą kilka cienkich włosków.

– Panna Quincy Carpenter rzuca nieoczekiwane wyzwanie.

– To nie wyzwanie – zaprzeczam. – Raczej stwierdzenie faktu. Mam parę tajemnic.

– Wszystkie mamy jakieś tajemnice – odpowiada Sam. – Pytanie jednak brzmi: czy jesteś kimś więcej niż tylko młodą Marthą Stewart, którą udajesz na swoim blogu?

– Skąd wiesz, że udaję?

– Bo jesteś Ocalałą. My jesteśmy inne.

– Nie jestem żadną Ocalałą – protestuję. – Nigdy nią nie byłam. Jestem po prostu sobą. Nie zamierzam cię okłamywać i twierdzić, że nie myślę o tym, co się stało. Myślę. Ale niezbyt często. Dla mnie to już przeszłość.

Sam ma taką minę, jakby mi nie wierzyła. Obie wyrysowane konturówką brwi są teraz uniesione.

– Chcesz mi powiedzieć, że odkryłaś uzdrawiającą moc pieczenia?

– To mi pomaga – zapewniam ją.

– Udowodnij.

– Mam ci to udowodnić?

– Tak – potwierdza Sam. – Upiecz coś.

– W tej chwili?

– Dlaczego nie? – Sam podnosi się, przeciąga i szarpie mnie za rękę, zmuszając do wstania z fotela. – Pokaż mi swoją prawdziwą twarz.

 

7

 

Kup e-booka w promocji na Woblinku

Pieczenie to nauka ścisła, tak samo jak chemia czy fizyka. Trzeba przestrzegać określonych zasad. Zbyt wiele jednego i zbyt mało drugiego może doprowadzić do katastrofy. Znajduję w tym swego rodzaju pociechę. Światem zewnętrznym rządzi chaos, grasują w nim mężczyźni uzbrojeni w ostre noże. W pieczeniu króluje porządek.

Dlatego powstały Słodkości Quincy. Kiedy po skończeniu studiów i uzyskaniu dyplomu z marketingu przeniosłam się do Nowego Jorku, wciąż miałam się za ofiarę. Inni też tak o mnie myśleli. Pieczenie wydawało się jedynym sposobem, aby to zmienić. Chciałam przelać swoją bezkształtną, nijaką egzystencję do formy w kształcie człowieka, podkręcić temperaturę, po czym wyjść z pieca nowa, miękka i sprężysta.

Dotychczas to się sprawdzało.

Na kuchennym blacie ustawiam dwa rzędy misek, uszeregowanych według wielkości i zawartości. W tych największych jest baza – kopczyki mąki i cukru usypane w kształcie śnieżnych zasp. W średnich spoiwo, czyli woda, jajka oraz masło. W małych to, co nadaje smaku całości. Tutaj obowiązuje reguła: im mocniejszy aromat, tym mniejsza ilość dodatku. Dyniowe purée i skórka pomarańczowa, cynamon i żurawina.

Sam spogląda niepewnie na to bogactwo składników.

– Co z tego upieczesz?

– Razem upieczemy chleb dyniowo-pomarańczowy.

Zależy mi, żeby Sam naocznie przekonała się, jak uporządkowaną czynnością jest pieczenie i doświadczyła poczucia bezpieczeństwa, jaką ono daje; chcę, aby zrozumiała, że dzięki niemu stałam się kimś więcej, niż tylko dziewczyną gnającą z krzykiem przez las otaczający Pine Cottage.

Jeżeli mi uwierzy, może się okazać, że to rzeczywiście prawda.

Sam ani drgnie, popatruje tylko to na mnie, to na najbliższe otoczenie. Moim zdaniem kuchnia jest przytulna, urządzona w kojących odcieniach zieleni oraz błękitu. Na parapecie stoi wazon stokrotek, na ścianach wiszą kiczowate rękawice kuchenne. Sprzęty są nowoczesne, ale zaprojektowane w stylu retro. Sam przygląda się temu wszystkiemu z ledwo skrywanym przerażeniem. Przypomina zdziczałe dziecko, które niespodziewanie musi się skonfrontować ze zdobyczami cywilizacji.

– Potrafisz piec? – pytam ją.

– Nie – odpowiada. – Tylko włączyć mikrofalówkę.

Wybucha śmiechem: ochrypłym, gardłowym, rezonującym w całej kuchni. Podoba mi się ten dźwięk. Kiedy jestem sama, otacza mnie cisza.

– Wierz mi, to nic trudnego – mówię.

Ustawiam ją przed jednym rzędem misek, sama staję przed drugim. Krok po kroku pokazuję jej, jak ucierać masło i cukier, a następnie łączyć je z mąką, wodą oraz jajkami. Jak dodawać bakalie – pojedynczo, nie wszystkie naraz. Sam przygotowuje masę w podobny sposób, jak mówi: szybkimi, gwałtownymi ruchami. Z jej miski wzbijają się obłoczki mąki, chlapie dyniowe purée.

– Dobrze to robię?

– Prawie dobrze – odpowiadam. – Musisz być bardziej delikatna.

– Jakbym słyszała swoich byłych facetów – żartuje Sam, ale słucha mojej rady i miesza składniki nieco mniej energicznie. Od razu widać rezultaty. – Hej, to działa!

– „Nie spiesz się, bądź wytrwała”. Tak brzmi dziesiąte przykazanie mojego bloga.

– Powinnaś napisać książkę kucharską – oświadcza Sam. – Pieczenie dla idiotów.

– Myślałam raczej o tradycyjnej książce z przepisami.

– A o wspomnieniach z Pine Cottage?

Sztywnieję, słysząc te dwa słowa, wypowiedziane jedno po drugim. Osobno nie mają nade mną żadnej władzy. Pine, sosna. Cottage, chata. Zwykłe, niegroźne rzeczowniki, które w połączeniu ze sobą tną niczym nóż, który On wbił mi w bark oraz w brzuch. Wiem, że jeśli tylko mrugnę, zobaczę wypadającą zza drzew Janelle, teoretycznie ciągle żywą, lecz już nieodwołalnie martwą. Wytrzeszczam więc oczy i wbijam wzrok w gęstniejącą na dnie miski masę.

– To byłaby bardzo krótka książka – stwierdzam.

– No tak. – W głosie Sam pobrzmiewa fałszywa nuta, jakby dopiero teraz sobie przypomniała, że straciłam pamięć. – Racja.

Ona też wpatruje się nieruchomo, tyle że nie w miskę, a we mnie. Czuję na policzku jej spojrzenie, równie ciepłe jak padające przez kuchenne okno promienie popołudniowego słońca. Mam nieprzyjemne wrażenie, że mnie w jakiś sposób sprawdza. Jeżeli nie odwzajemnię spojrzenia, pokrzyżuję jej szyki. Gapię się więc dalej na ciasto, gęste i połyskliwe.

– Czytałaś książkę Lisy? – pytam.

– Nie – odpowiada Sam. – A ty?

– Też nie.

Nie wiem, dlaczego ją okłamuję. To też kłamstwo: doskonale wiem – próbuję zbić Sam z tropu. Z pewnością zakłada, że przeczytałam książkę Lisy od deski do deski, i się nie myli. Nie ma nic gorszego, jak być przewidywalnym.

– Nigdy się nie spotkałyście? – pytam.

– Lisa nie dostąpiła tej przyjemności – uśmiecha się krzywo Sam. – A ty? Poznałaś ją?

– Rozmawiałyśmy przez telefon. O tym, jak sobie radzić z traumą i czego oczekują od nas inni. To nie to samo co spotkanie twarzą w twarz.

– Albo wspólne pieczenie chleba.

Sam trąca mnie biodrem i znów śmieje się ochryple. Jeżeli mnie sprawdzała, to chyba zdałam egzamin.

– Pora to włożyć do pieca – zarządzam.

Przy pomocy szpatułki przekładam masę do prostokątnej blaszki. Sam po prostu przechyla swoją miskę, ale za daleko ją trzyma i ciasto ścieka na blat.

– Cholera – mamrocze. – Skąd wziąć takie płaskie ustrojstwo?

– Masz na myśli szpatułkę? Są tam. – Wskazuję jedną z szuflad za jej plecami. Sam pociąga za uchwyt szuflady poniżej. Zamkniętej szuflady. Mojej szuflady. W środku coś grzechocze.

– Co tam chowasz?

– Zostaw!

Brzmi to bardziej histerycznie, niż zamierzałam; w moim głosie dźwięczy gniew. Odruchowo dotykam dłonią łańcuszka, sprawdzam, czy wciąż mam na szyi kluczyk, jakby jakimś tajemniczym sposobem mógł sam znaleźć się w zamku. Rzecz jasna jest na swoim miejscu, gładko przylega do mojej piersi.

– Mam tam przepisy – zmyślam na poczekaniu. – Najtajniejsze z tajnych.

– Wybacz – mówi Sam i puszcza uchwyt szuflady.

– Nikomu ich nie pokazuję – dodaję.

– Jasne. Spoko.

Sam unosi dłonie do góry. Rękaw kurtki znowu się zsuwa, tym razem całkowicie odsłaniając tatuaż na jej nadgarstku. Widzę pojedyncze słowo, wypisane czarnym tuszem.

PRZETRWAŁAM

Drukowane, pogrubione litery. Jednocześnie deklaracja i wyzwanie. „No, dalej – zdaje się mówić. – Spróbuj ze mną zadrzeć”.

Godzinę później wczorajsze babeczki są udekorowane, a na kuchence stygną dwa bochenki chleba dyniowo-pomarańczowego. Sam ze skrywaną dumą podziwia rezultaty naszej pracy; smuga mąki znaczy jej policzek na podobieństwo barw wojennych.

– Co teraz? – chce wiedzieć.

Układam babeczki na grubych ceramicznych talerzach. Czarna polewa lśni na tle bladozielonego szkliwa.

– Teraz zrobimy odpowiednią aranżację dla obu wypieków i sfotografujemy je na potrzeby mojego bloga.

– Mówiłam o nas – wyjaśnia Sam. – Spotkałyśmy się. Pogadałyśmy. Upiekłyśmy razem chleb. Czysta magia. Co teraz?

– Zależy, po co tu przyjechałaś – mówię. – Naprawdę z powodu tego, co się stało z Lisą?

– A to niewystarczający powód?

– Mogłaś zadzwonić. Albo wysłać e-mail.

– Chciałam spotkać się z tobą osobiście – stwierdza Sam. – Po tym, co zrobiła Lisa, chciałam zobaczyć, jak się trzymasz.

– No i jak się trzymam?

– Trudno powiedzieć. Ułatwisz mi to czy mam zgadywać?

Pochylam się nad babeczkami, wypróbowując różne ustawienia. Sam staje za mną.

– Quincy?

– Dobra, jest mi smutno, okej? – Odwracam się na pięcie i staję twarzą do niej. – Samobójstwo Lisy mnie zasmuciło.

– A mnie wcale nie jest smutno. – Sam ogląda sobie dłonie, wydłubuje spod paznokci zaschnięte ciasto. – Jestem wkurzona. Żeby umrzeć w taki sposób po tym wszystkim, co przeszła? Doprowadza mnie to do szału.

Chociaż dokładnie to samo powiedziałam wczoraj wieczorem Jeffowi, teraz ogarnia mnie irytacja. Znowu pochylam się nad blatem.

– Nie wściekaj się na Lisę.

– Nie wściekam się – odpowiada Sam. – Jestem wkurzona na siebie. Za to, że nigdy się do niej nie odezwałam. Ani do ciebie. Może gdybym to zrobiła…

– Mogłabyś temu zapobiec? – dopowiadam. – Witaj w klubie.

Mimo że wciąż stoję tyłem do Sam, wiem, że znowu się na mnie gapi. Tym razem w jej palącym spojrzeniu wyczuwam jakby odrobinę chłodu. Niewypowiedzianą ciekawość. O niczym innym nie marzę, jak tylko żeby opowiedzieć jej o e-mailu Lisy wysłanym tuż przed jej śmiercią. Wiem, że dzieląc się z Sam ciężarem urojonego poczucia winy, poczułabym ogromną ulgę. Z drugiej strony właśnie poczucie winy po części ją tutaj przygnało; nie zamierzam go jej dokładać, zwłaszcza jeżeli ta wizyta ma być czymś w rodzaju nienazwanego aktu pokuty.

– To, co się stało z Lisą, jest do dupy – mówi Sam. – Czuję się okropnie, wiedząc, że mogłam… mogłyśmy jej pomóc. Nie chcę, żeby ciebie spotkało to samo.

– Nie mam skłonności samobójczych – uspokajam ją.

– Skąd niby miałam to wiedzieć? Gdybyś kiedykolwiek potrzebowała pomocy albo coś, koniecznie mi powiedz. Ja zrobię to samo. Musimy się o siebie troszczyć. Wiedz, że możesz mi o wszystkim opowiedzieć. Jeśli kiedyś będziesz miała taką potrzebę.

– Nie martw się – mówię. – Jestem szczęśliwa.

– Świetnie. – Brzmi to zdawkowo, jakby mi nie wierzyła. – Cieszę się.

– Serio. Mój blog się rozwija. A Jeff jest fantastyczny.

– Wolno mi będzie poznać tego Jeffa?

To pytanie z rodzaju pytań-matrioszek, kryjących w sobie inne, niewypowiedziane. Jeżeli otworzę „Czy poznam Jeffa?”, znajdę w środku „Czy mnie lubisz?”, z którego z kolei wyskoczy „Czy to już przyjaźń?”. W nim zaś będzie ukryte ostatnie, kluczowe pytanie. Sedno całej sprawy: „Czy jesteśmy takie same?”.

– Oczywiście – odpowiadam na wszystkie jednocześnie. – Musisz koniecznie zostać u nas na kolacji.

Kończę aranżację, ustawiając babeczki pod takim kątem, aby pająki ze słodkiej masy wypełniły cały kadr. Jako tło wybieram wyrazisty bieżnik z lat pięćdziesiątych i kupione na targu staroci ceramiczne dynie.

– Uroczo – komentuje Sam, marszcząc przy tym nos, co wskazuje, że nie jest to komplement.

– Prowadzę bloga o pieczeniu – zwracam jej uwagę. – W tym biznesie urocze najlepiej się sprzedaje.

Stoimy ramię w ramię, oceniając aranżację. Coś nadal nie gra, pomimo pieczołowicie dopracowanych szczegółów. Czegoś brakuje. Jakiejś iskry, niuansu, o którym zapomniałam.

– To jest zbyt perfekcyjne – oznajmia Sam.

– Wcale nie – zaprzeczam, chociaż naturalnie ma rację.

Aranżacja robi wrażenie płaskiej jak martwa natura. Wszystko jest tak nieskazitelne, że równie dobrze babeczki mogłyby być sztuczne. W każdym razie tak właśnie wyglądają: plastikowa polewa na bazie z poliuretanowej pianki.

– Co byś zmieniła?

Sam podchodzi bliżej. Palcem wskazującym dotyka z namysłem podbródka. Potem zaczyna działać, z rozmachem Godzilli tratującej Tokio. Z części talerzy zdejmuje babeczki i układa je byle jak jeden na drugim. Ceramiczna dynia zostaje przewrócona na bok, a papierowa serwetka zmięta i od niechcenia ciśnięta na środek. Z trzech babeczek Sam zdziera papilotki i również rzuca je na blat.

W do niedawna sterylną aranżację wkradł się chaos. Bałagan przywodzi na myśl stół po wyjątkowo udanym przyjęciu: emanuje radością i jest prawdziwy.

Po prostu doskonały.

Chwytam aparat i zaczynam pstrykać zdjęcia, robiąc zbliżenia zdemolowanych babeczek. Za nimi piętrzy się nieporządna sterta ceramicznych talerzy – gdzieniegdzie na tle zieleni lśnią maźnięcia czarnej polewy.

Sam łapie babeczkę i odgryza solidny kęs, aż sypią się okruszki, a ze środka wylewa się nadzienie.

– Zrób mi zdjęcie.

Waham się, z powodów, których nie jestem w stanie zrozumieć.

– Nie zamieszczam na blogu zdjęć ludzi – mówię. – Tylko jedzenia.

W ogóle nie fotografuję ludzi, nie tylko na potrzeby bloga, ale nawet prywatnie. Nie dla mnie selfie, jakie robiła sobie Lisa. Nie po Pine Cottage.

– Raz możesz zrobić wyjątek – zauważa Sam i wydyma usta, udając, że się dąsa. – Dla mnie?

Niezdecydowanie spoglądam w wizjer aparatu i ze świstem wciągam powietrze. Czuję się, zupełnie jakbym spoglądała w magiczną kulę i zamiast przyszłości widziała przeszłość. Oto Janelle przed Pine Cottage, przybierająca cudaczne pozy, objuczona licznymi walizkami. Nie zauważyłam wcześniej podobieństwa, które teraz wydaje się oczywiste. Chociaż Sam i Janelle nie przypominają siebie fizycznie, emanuje z nich taka sama energia. Są żywiołowe, niepokorne, pełne radości życia. Żywe.

– Coś nie tak? – pyta Sam.

– Skąd. – Zwalniam migawkę, robiąc tylko jedno zdjęcie. – Wszystko w porządku.

Sam dopada mnie i szturcha, dopóki nie pokażę jej fotki.

– Podoba mi się – oznajmia. – Musisz ją koniecznie zamieścić na swoim blogu.

Żeby jej sprawić przyjemność, obiecuję, że to zrobię, chociaż przy pierwszej nadarzającej się okazji zamierzam skasować zdjęcie.

Czas, aby po wykonaniu odpowiedniej aranżacji sfotografować chleb dyniowo-pomarańczowy. Pozwalam Sam pokroić jeden z bochenków; nierówne kromki układają się wachlarzowato niczym wydarte z książki stronice. W miejsce ceramicznych dyń ustawiam na blacie stare filiżanki, wypatrzone tydzień wcześniej w West Village. Nalewam do nich kawy tak, aby w każdej znalazła się inna ilość. Kiedy trochę brunatnego płynu chlapie na blat, nie wycieram go, pozwalając, aby utworzył kałużę u podstawy jednej z filiżanek. Sam nadaje całości ostateczny szlif: podnosi filiżankę do ust i siorbiąc, upija spory łyk. Jej szminka pozostawia na krawędzi wyraźny ślad: rubinowy odcisk warg, tajemniczy i uwodzicielski. Następnie cofa się, żebym mogła zrobić zdjęcie. Zafascynowana chaosem, raz za razem zwalniam migawkę, robiąc więcej zdjęć niż to konieczne.

 

* Robert Charles Mitchum – amerykański aktor telewizyjny i filmowy, zasłynął z ról w filmach noir (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

** Carver Dana Andrews – amerykański aktor, gwiazda filmowa lat 40., najbardziej znany z roli w filmie Najlepsze lata naszego życia.

*** Slangowe określenie Chicago.

**** Nawiązanie do piosenki A Spoonful of Sugar śpiewanej przez filmową Mary Poppins: „Łyżeczka cukru pomaga przełknąć lekarstwo”.

***** Buddy Holly, właśc. Charles Hardin Holley – legendarny muzyk amerykański, uważany za ojca rock’n’rolla.

****** Clark Kent – fikcyjna postać komiksowa, alter ego Supermana.

******* Jimmy Olsen – fikcyjna postać występująca jako fotoreporter w komiksach o przygodach Supermana.

 

Kup e-booka w promocji na Woblinku