Kraków jest miastem, gdzie spędziłem wraz z moim ojcem ostatnie osiemnaście miesięcy jego życia. To w tym starym grodzie królewskim i uniwersyteckim przestałem być dzieckiem, wyrosłem na chłopaka, zakosztowałem przyjaźni, zachwytów, myśli i świętych oburzeń właściwych temu wiekowi. To w tych owianych historią murach zaczynałem rozumieć różne sprawy, odczuwać przywiązania, gromadzić zapas wspomnień i zasoby wrażeń, z którymi miałem się rozstać gwałtownie, rzucając się w życie odarte z wszelkich związków.
Wybrałem się na uniwersytet, zabierając ze sobą mojego starszego syna. Uwagę tego młodego Anglika przykuwały głównie pamiątki po Koperniku w szklanej gablocie. Przechadzaliśmy się tam i z powrotem wzdłuż amfilady opustoszałych sklepionych sal o ścianach zastawionych książkami, sal pełnych czcigodnych wspomnień, i w beznamiętnym milczeniu całej tej mądrości przechowywanej z nabożeństwem rozmawialiśmy o przeszłości, o wspaniałej historycznej przeszłości, w której tliła się nie gasnąca iskra narodowego życia.
Cztery lata temu, w pierwszym dniu sierpnia w Krakowie, w austriackim zaborze Polski, nikt nie chciał wierzyć, że zbliża się wojna. W odpowiedzi na moje obawy słyszałem: „Już nie raz przeżywaliśmy takie strachy”. To niedowierzanie było tak powszechne wśród ludzi inteligentnych i dobrze zorientowanych, że nawet ja, który od lat przywykłem patrzeć w twarz nieuniknionemu, czułem, jak chwieje się moje przeświadczenie.
Nie potrafię odtworzyć atmosfery tamtej nocy, pierwszej nocy po ogłoszeniu mobilizacji. Sklepy i bramy domów były oczywiście zamknięte, ale przez calutką noc miasto szumiało głosami; echa dalekich krzyków dostawały się przez otwarte okna do naszej sypialni. Środkiem jezdni przeciągały się gromadki hałaśliwie rozmawiających mężczyzn, odprowadzanych przez strapione kobiety; mężczyźni wszystkich zawodów i wszystkich klas społecznych szli meldować się w twierdzy. Od czasu do czasu jakiś wojskowy samochód pędził z wściekłym trąbieniem przez opustoszałe z ruchu kołowego ulice, jak bardzo czarny cień pod wielkim potopem elektrycznych świateł, lejących się na szare chodniki.
Joseph Conrad