Już 23 sierpnia planowana jest premiera najnowszego kryminału Marka Krajewskiego „Mock. Ludzkie Zoo”. Jesteśmy już po lekturze całości i możemy śmiało powiedzieć, że tak poruszającej powieści o Eberhardzie Mocku jeszcze nie czytaliśmy. Portal CzytajPL.pl jako pierwszy publikuje jej poniższy fragment.
Do teatrzyku Kolibri, o którym już zdobył wiele informacji w czasie kilkudniowego berlińskiego rozpoznania, dostał się tylnym wejściem. Strażnik, niechętny aroganckim bogaczom, spojrzał na niego nieprzyjaźnie, lecz szybko schował do kieszeni swą niechęć – wraz z dwudziestofenigową monetą, którą otrzymał. Widywał tu takich jak on – zamożnych mężczyzn, często z twarzą zasłoniętą chustką lub szalikiem. Tacy jak on wchodzili do variétés dyskretnie, teatrzyk bowiem dostarczał ludziom wszelkiej rozrywki – tej najbardziej dyskretnej również.
Mock wspiął się po schodach na pierwsze piętro i stanął obok garderoby. Boy za ladą, opakowany w ciasny dwurzędowy garniturek, wyszedł do gościa, uśmiechnął się zachęcająco, zdjął okrągłą czapkę bez daszka i przytrzymał przymilnie kotarę wiszącą na drzwiach do sali. Mock wcisnął mu monetę do spoconej dłoni, zzuł śniegowce i na usłużnie wyciągniętym ramieniu powiesił swe futro, do którego kieszeni schował rękawice.
– Tylko ma wisieć osobno! – warknął i spojrzał z odrazą na sfatygowane płaszcze innych gości. – Nie wiadomo, jakie to stworzenia mogą przeleźć na moje futro z tych brudnych paltotów!
Chłopak poprawił grzebieniem swój nienaganny przedziałek. Wykrzywił twarz w sztucznym uśmiechu, po czym stracił zainteresowanie nowym gościem. Odsunął się od niego, wyciągnął daleko język, zrobił z niego rurkę i lekko splunął przed siebie. Mock chwycił go za kołnierz, przyciągnął ku sobie, po czym ujął palcami za policzek i lekko potarmosił. Boy wcale się nie wyrywał. Wciąż się sztucznie uśmiechał, ale oczy pociemniały mu od nienawiści. Gość sięgnął do kieszeni. Pod wpływem kolejnej monety uśmiech boya stał się naturalny, a oczy jasne.
– Oczywiście, szanowny panie! – wykrzyknął z entuzjazmem i wskazał z niechęcią na inne okrycia. – Pańskie futro będzie wisieć z dala od płaszczy tych furmanów i innej hołoty!
Mock uwielbiał w krótkich odstępach czasu odgrywać rolę dobrego i złego policjanta. To zawsze dezorientowało złoczyńców, z którymi miał do czynienia. We Wrocławiu ta metoda już nie działała – znał ją cały tamtejszy świat przestępczy. Ale w Berlinie mogła być skuteczna. Nikt go nie znał w tym mieście grzechu, w tym Babilonie, o którego rozpuście opowiadano ze zgorszeniem i podnieceniem w całej Europie.
Radca kryminalny poklepał boya lekko po policzku i wszedł do zadymionej sali. W powietrzu mieszały się przeróżne wonie – ostry zapach cygar był łagodzony przez waniliowe i owocowe nuty tytoniu fajkowego. Podniecająca woń świeżo mielonej kawy, perfum i pudru z trudem tłumiła wyziewy ludzkich ciał i gardeł. Przez chwilę stał, jakby był ogłuszony skoczną muzyką wygrywaną przez The Jazzband of Chicago, jak głosił niezdarnie skreślony napis na chorągwi zawieszonej nad sceną. Na deskach podskakiwali czterej muzycy, udając czarnoskórych Amerykanów, i dęli co sił w swoje saksofony, trąbki i puzony. Ten wysiłek obnażał całe ich oszustwo – wyciskał z nich bowiem strużki potu, które rozmazywały szuwaks, jakim były pokryte ich błyszczące twarze. Jedynie piąty członek jazzbandu, perkusista, wyglądał na autentycznego Murzyna, o ile Mock mógł to dobrze ocenić, patrząc z daleka przez siną kurtynę dymu.
Dyskretnie, lecz dokładnie, przyjrzał się trzem mężczyznom siedzącym w pobliżu wyjścia, gdzie stanął z papierosem. Dwaj z nich całowali po szyjach swe towarzyszki. Trzeci – siedzący z powodu tuszy aż na dwóch krzesłach – przecierał co chwila łysą głowę i kark układający mu się w dwóch fałdach nad sztywnym kołnierzykiem. Przez zamglone nieco binokle wpatrywał się tępo w młodą kobietę, która uśmiechała się do niego szelmowsko i pocierała znacząco opuszkami palców swe delikatne nozdrza. Dwie pozostałe kobiety – hałaśliwe i podekscytowane – karciły żartobliwie swych towarzyszy, uderzając wachlarzami dłonie obmacujące ich ciepłe dekolty.
Mock odwrócił od nich wzrok. Żaden z tych trzech mężczyzn nie był tym, którego wypatrywał – tego był pewien. Poszukiwany był od łysego grubasa szczuplejszy – tak na oko – o jakieś czterdzieści kilogramów, a na publiczne igraszki erotyczne nie pozwoliłby sobie nawet dla zmylenia.
Mock, idąc za tą drugą myślą, zaczął się przyglądać tym gościom lokalu, którym nie towarzyszyły żadne kobiety. Były cztery takie czysto męskie stoliki. Do trzech nawet nie podchodził. Dwa z nich – sąsiadujące ze sobą – zajmowali młodzi półnadzy mężczyźni o podmalowanych oczach i ogolonych gładko torsach, wyraźnie okazujący sobie czułość. Jeden zaś stolik, o którym myślał jako o „męskim”, okupowały – teraz to dokładnie widział – dwie kobiety w smokingach i melonikach, palące papierosy w długich lufkach. Pozostał mu ostatni – siedział przy nim wysoki, potężnie zbudowany dżentelmen w nasuniętym na czoło niemodnym kapeluszu z szerokim rondem, spod którego wypływały mu i osiadały na kołnierzu gęste białe włosy.
Mock podszedł do niego i uchylił melonika.
– Czy mogę się dosiąść do pana? – zapytał z grzecznym uśmiechem i widząc wahanie, szybko dodał: – Nie chciałbym przeszkadzać, ale tutaj straszny dzisiaj tłok.