W maju 2017 ukazał się zbiór opowiadań “Świat dla ciebie zrobiłem” – trzecia książka krakowskiej pisarki Zośki Papużanki, nominowanej do Literackiej Nagrody Nike (2013) oraz dwukrotnie do Paszportu Polityki. W wywiadzie udzielonym portalowi CzytajPL.pl autorka opowiada między innymi o swoich mistrzach, o tym, dlaczego zaczęła pisać, jak łączy pisarstwo z nauką w szkole oraz gdzie widziała pierwszych nagich facetów. Ponadto w rozmowie pisarka podkreśla, jak ważne dla autorów są łut szczęścia oraz dobre przyjęcie książki przez środowisko literackie.
Kuba Krasny: Na początek chciałbym nieco ironicznie nawiązać do wywiadu, którego udzieliła Pani „Tygodnikowi Powszechnemu” – czy udało się Pani w końcu usiąść na swojej ławeczce literackiej na krakowskich Plantach?
Zośka Papużanka: Jednorazowo mi się udało. Nie mam ambicji, żeby tam siadać, nie łażę tam specjalnie. (śmiech)
KK: To jest pewien sposób promocji czytelnictwa, Kraków słynie z tego, że ta promocja dość intensywnie się tutaj odbywa. Niektórzy pisarze negatywnie odnoszą się do takich akcji, np. Szczepan Twardoch. Jaki jest Pani stosunek do takiej formy promocji, wychodzącej w przestrzeń miejską – mam na myśli wspomniane ławeczki, przystanki literackie, kody miejskie, festiwale…
ZP: Uważam, że każdy powinien robić to, na czym się najlepiej zna. Ja chcę pisać książki, od ich promocji jest ktoś inny. Nie mam do tego stosunku ani pozytywnego, ani negatywnego. Jeśli w tej kwestii zostanie mi zaproponowane coś, co jest uwłaczające czy po prostu głupie, oczywiście odmówię. Natomiast zdaję sobie sprawę, że ludzie związani z promocją, którzy po prostu umieją to robić, na pewno wiedzą lepiej ode mnie, co jest potrzebne. Wiem też, że to może działać na moją korzyść.
KK: Pani pierwsza powieść “Szopka” została dobrze przyjęta przez środowisko, krytyków, kolegów i koleżanki po fachu. Jak ważne dla debiutanta jest takie wsparcie, dobry start, pierwszy ruch wokół książki?
ZP: Myślę, że jest ważne. Nie spodziewałam się takiego przyjęcia, ponieważ chciałam po prostu zobaczyć książkę z moim nazwiskiem na półce, to wszystko. Miałam szczęście. Zapewne gdyby „Szopka” ukazała się kilka miesięcy później, nikt by o niej nie usłyszał. Wiele debiutów po prostu przepada, ponieważ ich premiera zgrywa się z jakimś dużym tytułem, z książką znanego autora. I wszyscy wtedy mówią o siedemdziesiątej ósmej powieści znanego autora, a nikt się nie zajmuje debiutantem. Mało jest organizacji, które im pomagają. Ludzie, którzy zaczynają się zajmować pisaniem, zupełnie nie wiedzą, jak się w tym środowisku poruszać, popełniają wiele błędów, niewynikających z chęci, tylko z braku kompetencji. Szkoda, że czasem książki przepadają.
KK: Jaka siła przekonała Panią do tego, żeby wydać tę książkę (poza wspomnianą chęcią zobaczenia swojego nazwiska na półce)? Było coś takiego, co powiedziało Pani “Zośka, weź to opublikuj”?
ZP: To był mój mąż, który powiedział dokładnie tak, jak Pan mówi – “Weź coś napisz”. Miałam wtedy zakręt w życiu, nie do końca wiedziałam, co mam robić. To się właściwie nie zmienia, bo dalej nie wiem, co mam robić, ale już się do tego przyzwyczaiłam. Nawet uważam, że to jest pewien walor. Natomiast rzeczywiście mąż mi powiedział: “Może napiszesz książkę, przecież potrafisz”. No napisałam. Bardzo prosta historia, żadnej wielkiej filozofii w tym nie było. To jest bardziej banalne niż może się wydawać.
KK: Mąż jest naturalnie pierwszym recenzentem? Czy może ktoś inny?
ZP: Nie, mój mąż zawsze jako pierwszy wszystko czyta. Nie jest natomiast dobrym recenzentem. Zawsze mówi: “Przecież wiesz, że cię bardzo kocham i nie jestem obiektywny”. (śmiech)
KK: …Ale niewątpliwie ma w nim Pani wsparcie.
ZP: Mam ogromną potrzebę tego, żeby on jako pierwszy przeczytał, bez względu na jego opinię.
KK: Skąd w takim razie pomysł na napisanie zbioru opowiadań po dwóch – choć krótkich – powieściach?
ZP: Nie wiem, czy bym się zdobyła na długą powieść. Jestem choleryczna. Lubię widzieć, że moja praca przynosi efekt. Dla mnie trzysta stron to już jest dużo.
KK: To jak z koszeniem trawy!
ZP: Chodzi o to, żeby coś za mną zostawało. Mam problem z rozłożeniem pracy na długi czas. Nie lubię tego, to dla mnie dyskomfort psychiczny. Jednak to nie był powód, dla którego chciałam napisać opowiadania. Pomiędzy “Szopką” a “Onym”, jeszcze w czasie, kiedy pisałam doktorat, starałam się tylko na tym skupić. I wtedy przyszło do mnie kilka tematów, które ewidentnie nie nadawały się na dłuższą prozę, tylko na opowiadania. Okazało się nagle, że jest ich na tyle dużo, że można coś takiego zrobić. Szkoda, żeby były cały czas u mnie w zeszycie czy w komputerze. To były tematy na krótkie opowiadania.
KK: A Pani wykształcenie, ponieważ zrobiła Pani doktorat z teatrologii…
ZP: Tak, pisałam doktorat na literaturoznawstwie ze specjalizacją teatrologiczną. Pisałam o teatrze hiszpańskim, o recepcji dramatu Federica Garcii Lorki na scenach polskich.
KK: Dlaczego o to pytam – czy Pani zainteresowanie teatrem wpływa na to, jak Pani pisze? Często Pani pierwsza powieść była zestawiana z pierwszymi książkami Kuczoka, którego ostatnio sporo czytam, i widzę pewne podobieństwo na płaszczyźnie konstrukcji fabularnej. Zarówno u Kuczoka, jak i u Pani widzę gotowe scenki, gotowe miniscenariusze filmowe, które sobie wyobrażam na ekranie. Czy ta fascynacja teatralna ma tutaj jakieś ujście?
ZP: Nie wiem. To jest Pana analiza, nie ma ani dobrze, ani źle, bo Pan sobie na to myślenie pozwala i to Pan jest za nie odpowiedzialny. Natomiast kiedy się pisze, zupełnie się o tym nie myśli. Piszę w taki sposób, w jaki słyszę, a słyszę różnymi kanałami i widzę obrazami. Zapamiętuję bardzo krótką sentencję zdarzeń, która raczej składa się na obraz niż na sekwencję. Na to, co zrobiłam na gruncie zawodowym, doktorat aż tak wielkiego wpływu nie ma, ponieważ zrobiłam to z wielkiej miłości do Lorki i do tego, co hiszpańskie. Musiałam gdzieś tę swoją miłość znaleźć.
ZP: Czy widzi Pani pewien renesans opowiadania? Czy w przypływie tomów opowiadań upatruje Pani pewien ruch, tendencję?
To, że się proklamuje renesans opowiadania, jeszcze nie znaczy, że on nastąpi. W ostatnim czasie obserwowałam raczej powrót ku dłuższej formie. Książki, które się ukazywały, były coraz grubsze, coraz trudniej było je trzymać na kolanach. Myślę, że opowiadanie jest zupełnie czymś innym niż proza duża rozmiarowo, to inaczej zbudowany świat. Bo są tacy, którzy do opowiadań się nie przekonają i nie zmienią zdania, nawet gdy przeczytają dwa tomy dobrych opowiadań. Po prostu forma im nie odpowiada, pozostaną przy swoich grubych księgach. Są i tacy, którzy uwielbiają opowiadania, czytają je od zawsze i będą czytać, sięgną po nowe. Najchętniej na rynku wydawniczym widzę różnorodność. Interesuje mnie różnorodność czytelnicza, uwielbiam czytać różne rzeczy. Człowiek, który się tym zajmuje, powinien po prostu czytać bardzo dużo. Oczywiście są takie formy, które się lubi mniej lub bardziej. Ja na przykład nie czytam kryminałów, które są teraz bardzo popularne, prawda? Cenię gatunek, ludzi, którzy je piszą, mam wielki szacunek do tej formy. Natomiast nie czytam, bo mnie to nie interesuje. Spróbowałam kilku i stwierdziłam, że mnie to kompletnie nie kręci.
KK: Ale próba była, prawda?
ZP: No tak, żeby wiedzieć, poznać. Nie można odrzucać czegoś, czego się nie zna, bo to świadczy o naszej małości. Interesuje mnie różnorodność tak w księgarni, jak i na półce. Im więcej się ludziom daje, tym mniej trzeba roztrząsać, czy jest renesans, czy go nie ma. Niech sobie każdy czyta i pisze, co chce.
KK: Chciałem zapytać o Pani mistrzów. Do głowy przychodzi mi taki wielki slogan na Głównej Księgarni Naukowej w Krakowie – “We all read dead people” – jest cudowny.
ZP: To prawda. Tak, czytam głównie książki martwych ludzi, martwych białych mężczyzn. Nie mogę powiedzieć, żebym przez całe życie miała ulubionego jednego pisarza lub pisarkę, dlatego, że to się zmienia. Jeśli sięgnę po jedną książkę autora, który mi się spodoba bardzo, to chłonę do końca, skupuję wszystko, co zostało wydane po polsku. I przechodzę przez tego autora na wylot. Wpadam w taką pułapkę, potem wychodzę i wpadam w następną.
KK: Jakie były te etapy? Jakich autorów Pani szczególnie pamięta?
ZP: Najpierw w szkole średniej to była literatura iberoamerykańska – Cortazar, Borges, Marquez. Potem wpadłam w Nabokova. Jeśli miałabym mówić o jednym autorze, to rzeczywiście byłby to Nabokov, absolutny dla mnie mistrz. Niedawno przeszłam przez etap dwóch panów na B – Banville’a i Barnesa.Poznanie tych facetów to było dla mnie doskonałe doświadczenie czytelnicze. Teraz jestem na etapie Amosa Oza. Kocham się potwornie w Amosie Ozie.
KK: Teraz chciałbym nawiązać już stricte do treści “Świat dla ciebie zrobiłem” i do tematu interpretacji. W jednym z opowiadań pod tytułem “Ursa maior” padają w dwóch miejscach takie sentencje: “Jak się opowieść skończy, nie wolno już pytać. Opowiada się do końca opowieści. Dalej nic nie ma. Nie ma też pytań” oraz trzy strony dalej: “Oczywiście, że opowiadałem swoim dzieciom, opowieść jest po to, by ją opowiadać i nie zadawać pytań, gdy się skończy.” Czy widzi Pani sens w tym, żeby w ogóle pytać, czym są Pani opowiadania, czy lepiej zostawić je totalnej interpretacji i nie pytać o nic, tak jak mówi jeden z bohaterów?
ZP: Byłoby to dla mnie najwygodniejsze (śmiech). To są dwie różne perspektywy. Jedna to moja – osoby, która to napisała. Druga – czytelnika, osoby, która czyta. Zapewniam, że w momencie, w którym kończę pisać, zamykam rozdział, zamykam sprawę. Nie wracam do tego;uświadomiłam sobie niedawno, że ja nie przeczytałam żadnej własnej książki, nie otworzyłam ich od momentu, w którym się ukazały.
KK: Miałem taki epizod, że wystąpiłem w telewizji i do dziś tego nie obejrzałem. Mam wrażenie, że nigdy do tego nie wrócę.
ZP: Ja po prostu nie mam czasu. Wracając jednak do tej perspektywy, mam wrażenie, że w przypadku czytelnika jest ona inna w świecie, w którym pisarza się pyta o tysiąc rzeczy, rozmawia z nim o polityce, o życiu prywatnym, o sprawach społecznych. Chcemy się dowiedzieć jak najwięcej. Życie prywatne pisarza nigdy mnie nie interesowało. Interesuje mnie to, co ten człowiek pisze, bo może być zbyt duża rozbieżność między tym, co pisze, a jego życiem, albo odwrotnie – zbyt duże podobieństwo. To też bywa niebezpieczne. Literatura mi w zupełności wystarczy. Liczę się z tym, że ludzie mają potrzebę uzyskania odpowiedzi na pytania. Staram się, ale nie na wszystkie znam odpowiedź.
KK: Wracając do tematu czasu. Niedawno zrobiła Pani doktorat, łączyła Pani pracę w szkole, życie rodzinne, promowanie książki, pracę na uniwersytecie. Jak w takim momencie znaleźć jeszcze czas na pisanie?
ZP: Dla mnie to jest bardzo zastanawiające. (śmiech) Nie wiem, jak znalazłam czas, jestem po prostu dobrze zorganizowana, mam kalendarz z całą masą wpisów, wykreślam to, co już zrobiłam, więc udaje mi się wszystko poukładać. Nie ukrywam, że jest to męczące i już nie mogę się doczekać wakacji, kiedy będę mogła się poświęcić temu, co lubię.
KK: To jak z tym czasem na pisanie?
ZP: Jestem słuchowcem i nie umiem się skupić w każdych warunkach. Nie potrafię pisać w hałasie, w knajpie, gdy telewizor jest włączony czy radio gra. Jedyne, czego bym potrzebowała, to namiot tlenowy i korki do uszu, wtedy byłabym zupełnie szczęśliwym człowiekiem. Nie pracuję w regularnych godzinach ani nie ustalam sobie, że teraz będę pisać. Czasem przychodzi mi do głowy jakieś zdanie przed zaśnięciem, wtedy wstaję, otwieram zeszyt i muszę je zapisać. Czasem się zmuszam, kiedy mam wolną chwilę. To są sprawy, których nie potrafię do końca wytłumaczyć.
KK: Teraz pozwolę sobie zadać pytania, które zawsze zadajemy naszym rozmówcom pisarzom. Proszę wskazać pięć książek, które poleciłaby Pani czytelnikom Czytaj PL, takie top topów.
ZP:
- Michaił Bułhakow “Mistrz i Małgorzata”,
- Jan Kochanowski “Treny” – to jest najlepsza rzecz, jaka została napisana po polsku, nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości,
- Vladimir Nabokov “Obrona Łużyna”,
- Amos Oz “Fima” – jestem zakochana w tej książce,
- Tove Jansson “Muminki” – książka dla dorosłych.
KK: W “Świat dla ciebie zrobiłem” pojawiają się często postaci ojca/matki. Czy książki zawsze były obecne w Pani domu, czy ktoś Panią wdrażał w literaturę?
ZP: Podobno byłam niezbyt grzecznym dzieckiem i czegoś mi brakowało, rodzice musieli jakoś ze mną wytrwać, więc nauczyli mnie czytać bardzo wcześnie. Potem zaczęłam połykać kolejne półki z książkami, później w szkolnej bibliotece. To rodziców chyba uratowało. Dużo było w domu poezji, dużo Norwida. Dawano mi literaturę albo sama ją brałam, nawet jeśli nie zawsze była dostosowana do mojego wieku. Lepiej dziecku dać coś, co jest za mądre, niż za głupie. Moja mama miała taką zasadę, że nawet w ciężkich czasach, kiedy nie na wszystko mogliśmy sobie pozwolić, nigdy nie odmówiła mi kupna książki.
KK: Godne pozazdroszczenia!
ZP: Ja też tak mówię swoim dzieciom. Jeśli chcą kupić książkę, nie ma problemu, wyciągam pieniądze z portfela. Jeśli dziecko chce sobie kupić książkę, nie ma takiej siły, która mogłaby człowieka przed taką prośbą powstrzymać.
KK: Ostatnie pytanie, choć nie najmniej ważne. Jakie były pierwsze świadomie wybrane przez Panią lektury?
ZP: Trudne pytanie. Pamiętam, że kiedy moich rodziców nie było w domu, wyciągałam z półki „Seksuologię kliniczną”. Tam były zdjęcia facetów z zasłoniętymi oczami, rozłożonymi rękami i z przeróżnymi schorzeniami narządów rodnych. Pierwsi goli faceci, jakich w życiu widziałam, to były przypadki kliniczne. Dużo oglądałam malarstwa, albumów, uwielbiałam je przeglądać. W drugiej klasie liceum pojechałam z kumplem pociągiem do Zakopanego, do chorej koleżanki. Po drodze polecił mi jedno krótkie opowiadanie Cortazara, najkrótsze, jednostronicowe. Po tym opowiadaniu połknęłam Julia całego.
KK: A jak się nazywa?
ZP: “Ciągłość parków”. Proszę sobie przeczytać.
Z Zośką Papużanką rozmawiał Kub Krasny.