Już 4 września odbędzie się premiera najnowszej książki Ilony Wiśniewskiej pt. „Lud. Z grenlandzkiej wyspy”. Jest to trzeci reportaż pisarki poświęcony północnej Europie. Pierwsze dwie – „Białe” i „Hen” poświęcone były północnej Norwegii, w tym jej największej wyspie Spitsbergen, gdzie od kilku lat mieszka Wiśniewska. Tymczasem mamy dla was przedpremierowy fragment jej kolejnej książki.
Fragment książki „Lud. Z grenlandzkiej wyspy”, Wydawnictwo Czarne
Premiera 5 września 2018 roku
Znamy się już miesiąc, a nie odezwałem się do niej ani słowem.
Nawet jeśli miałbym coś do powiedzenia, ona i tak nie zrozumie.
Skąd ma wiedzieć, że uniesienie brwi oznacza „tak”, a zmarszczenie nosa „nie”.
Że z koloru księżyca można wyczytać kierunek wiatru.
Z oczu – skąd się pochodzi.
A ze śmiechu wszystko inne.
Słabo pamiętam, kiedy się pojawiła. Co chwila ktoś tu przyjeżdża i odjeżdża, a my nie przywiązujemy się do dorosłych. Mignęła mi na początku pierwszej wiosny, gdy ociepliło się do minus dwudziestu i zacząłem znowu nosić trampki. Wchodząc do domu, zobaczyłem, że ktoś nowy zbiera porozrzucane buty z podłogi, zbyt szeroko się uśmiechając, więc rzuciłem swoje i poszedłem dalej. Kątem oka dostrzegłem jeszcze, że zaraz ustawiła je na półce. Nie mojej, bo wtedy jeszcze nie wiedziała, że każdy ma swoją.
Kolejna nowa, pomyślałem.
A to oznaczało, że w domu znowu będzie za głośno.
Qallunaat za dużo gadają, bo boją się ciszy.
A my jesteśmy z ciszy.
W Uummannaq są dwie wiosny.
Pierwsza, kiedy wraca słońce.
Druga, kiedy wraca morze.
– Niebieski się wypisał.
– Maluj zielonym. Z daleka i tak nie widać różnicy. – Abi podaje mazak, wskazując wytarty wzór na dywanie, i wsparta na łokciach wraca do malowania brązowym w rogu. Dywan leży pośrodku słonecznego salonu. Za oknami na mrozie paruje pranie. Jest koniec marca, połowa tygodnia, przedpołudnie w czasie cofniętym o cztery godziny od centrum Europy. – Kiedy zaczęłam tu pracować dwadzieścia osiem lat temu, w ogóle nie mieliśmy dywanów, tylko plecione chodniczki przywożone z Danii, bo wtedy każdy chciał mieć w domu jak tam. Ten kupiliśmy z katalogu, pamiętam, że przysłali go pierwszym statkiem, który przypłynął po zimie. Z portu nieśliśmy rulon we trzy osoby, przysiadaliśmy po drodze, a dzieciaki biegły obok, dziwiąc się, że nie chcemy go od razu rozwinąć i sprawdzić, czy odleci. Przez pierwsze tygodnie w domu unosił się chemiczny zapach nowości, przez co jeszcze długo właśnie tak pachniała dla mnie zagranica. Najpierw dywan leżał na honorowym miejscu przed kanapą, a my siadaliśmy na niej z podkulonymi nogami, żeby niepotrzebnie nie deptać. Po przeprowadzce do nowego domu wylądował w przejściu i przyjmuje wszystko, co kto upuści, wyleje albo ukradkiem rozsmaruje. Dziennie przebiega po nim kilkaset stóp, tam i z powrotem. Wynoszą kolory na śnieg albo wcierają w skarpety, które my później wieszamy za oknem. I tak w kółko. On już jest tak cienki, że niedługo sam się wetrze w podłogę. Ale na razie odświeżamy raz w roku.
Abi ma nie więcej niż metr sześćdziesiąt wzrostu i obolałe kolano. Najwygodniej jej pracować z wyprostowaną nogą, więc od jakiegoś czasu ośmiogodzinne zmiany spędza głównie w pozycji półleżącej. Pracuje w domu dziecka, gdzie mazaków jest pod dostatkiem, można więc odświeżać tygodniami, biorąc na warsztat również poobijane porcelanowe figurki, wytarte od spojrzeń obrazy i wyczytane książki.
Ten najstarszy w Grenlandii i położony najdalej na północ na świecie dom dziecka znajduje się w Uummannaq, u jej północno-zachodnich wybrzeży, na skalistej wyspie o powierzchni dwunastu kilometrów kwadratowych. W mieście mieszka tysiąc trzysta osób, w domu dziecka – trzydzieścioro siedmioro nastolatków o grenlandzkich albo europejskich imionach. Tu każde imię coś znaczy. Dzieci nazywane są na cześć zmarłych, którym w ten sposób przedłuża się życie. Zapomnieć imię to zaprzeczać, że ktoś istniał.
Chciałabym, żeby Abi opowiadała historię wytartego dywanu właśnie tak, jak ją sobie wyobraziłam, ale w rzeczywistości nie mówi wiele więcej poza przeciągłym „aaaa”, będącym początkiem i końcem myśli, kołysaniem albo odpowiedzią na nucenie, którym wypełniam niezręczną tylko dla mnie ciszę. Pracujemy razem od kilku tygodni, więc po wykonaniu zadania ściska mnie i pyta: „Qanoq ateqarpit?”, czyli jak mam na imię. Bez imienia jestem qallunaaq, białym, obcym człowiekiem, jak się tu nazywa Duńczyków i zbiorczo wszystkich spoza Grenlandii.
Nie przestaję nim być tylko dlatego, że wtarłam w dywan trochę kolorowego tuszu.
Tu po prostu życzliwość okazuje się każdemu.
Serce to po grenlandzku uummat.
Uummannaq to miejsce, gdzie leży serce.
Nazwa pochodzi od góry w tym kształcie, wznoszącej się tu na ponad tysiąc metrów.
Podróż do Uummannaq trwa trzydzieści trzy godziny i dwanaście minut. Z Kopenhagi samolot leci do Kangerlussuaq, największego grenlandzkiego lotniska, będącego jednocześnie sortownią przybyłych i poczekalnią dla podróżujących dalej. W Kangerlussuaq bezwietrzne minus dwadzieścia osiem na powitanie klepie po policzkach, a lodowate słońce odbija na nich czerwone pieczątki.
Grenlandia, Kalaallit Nunaat (Ziemia Grenlandczyków – kalaak to Grenlandczyk) politycznie należy do Europy, ale geograficznie do Ameryki Północnej. Największa wyspa świata, w osiemdziesięciu procentach pokryta lodem i zamieszkana przez niewiele ponad pięćdziesiąt sześć tysięcy osób, dzieli się na pięć gmin: Sermersooq (miejsce, gdzie jest dużo lodu), Qeqqata (centrum), Kujalleq (południe), Qeqertalik (region wysp) i Avannaata (północ). Uummannaq leży w tej ostatniej. W Avannaacie, o powierzchni ponad pięciuset dwudziestu tysięcy kilometrów kwadratowych, liczba ludności nieznacznie przekracza dziesięć tysięcy. Dość, by zajmować prawie wszystkie ławki w poczekalni i na zewnątrz niewielkiego lotniska. Przed wejściem do budynku stoi znak z odległościami od wybranych miejsc, podanymi w godzinach. Do Tokio dziesięć, do Rzymu pięć czterdzieści, do bieguna północnego tylko trzy godziny z kwadransem. Jeśli przyjąć, że Grenlandia rzeczywiście kształtem przypomina niedźwiedzia polarnego, to od kości udowej w Kangerlussuaq do prawej przedniej łapy w Uummannaq w linii prostej jest zaledwie czterysta kilometrów, mimo że na miejsce dociera się stąd w dwadzieścia godzin.
Helikopter do Uummannaq to te ostatnie dwanaście minut.
W kolejce na pokład poznaję Ann, szefową domu dziecka, która sugeruje, żeby się już od niej nie oddalać. Kilka godzin później zbieram porozrzucane dziecięce buty, a nocą w krajobrazie za oknem rozpoznaję jedynie księżyc.
Poprzednie książki Ilony Wiśniewskiej znajdziecie na Woblink.com: