„Czarownica” Camilli Läckberg – przedpremierowy fragment

w dziale Archiwum/Fragmenty książek by

8 listopada w Polsce ukaże się nowa powieść Camilli Läckberg. Jej książki zostały do tej pory sprzedane w nakładzie przeszło 22 milionów egzemplarzy i przetłumaczone na ponad 40 języków. “Czarownica” to dziesiąty tom cyklu rozgrywającego się w rodzinnym mieście pisarki Fjällbace. Głównymi bohaterami po raz kolejny są Erika Falck i policjant Patrikiem Hedströmem. Zanim jednak książka trafi do księgarni w całej Polsce, zapraszamy do przeczytania obszernego fragmentu od wydawnictwa Czarna Owca.

Znajdź książkę, audiobooka lub ebooka na Woblink.com

– MYŚLISZ, ŻE mama będzie w białej sukience? – spytała Eri- ka, odwracając się na łóżku do Patrika.
– Rzeczywiście, bardzo śmieszne – odparł. Zaśmiała się i szturchnęła go w bok.
– Dlaczego tak ci przeszkadza, że wychodzi za mąż? Ojciec od dawna ma drugą żonę, więc co w tym dziwnego?
– Wiem, że to głupie. – Patrik pokręcił głową. Spuścił nogi z łóżka i zaczął wciągać skarpetki. – Lubię Gunnara i czu- ję ulgę, że mama nie będzie sama… – Wstał i włożył dżinsy. – Po prostu nie zdążyłem się do tego przyzwyczaić. Odkąd pamiętam, mama była zawsze sama, więc jeśli się w to wgłę- bić, pewnie to problem na linii matka – syn. Nie mieści mi się w głowie… że mama może… współżyć.
– Chcesz powiedzieć, że mama i Gunnar chodzą ze sobą do łóżka?
Patrik zatkał uszy rękami.
– Przestań!
Śmiejąc się, rzuciła w niego poduszką. Od razu do niej wróciła. Rozpętała się prawdziwa wojna. Patrik rzucił się na nią. Zapasy szybko przeszły w pieszczoty i przyśpieszone oddechy. Erika wyciągnęła ręce i właśnie zaczęła mu rozpinać pierwszy guzik spodni.
– Co wy robicie?
Znieruchomieli na dźwięk jasnego głosiku Mai i odwrócili się do drzwi. Stała w nich nie tylko Maja: również obaj bliźniacy przyglądali się leżącym na łóżku rodzicom.
– Trochę się łaskotaliśmy – odparł zasapany Patrik i wstał.
– Załóż w końcu zasuwkę! – syknęła Erika, zasłaniając siękołdrą.
Usiadła na łóżku i spróbowała się uśmiechnąć.
– Idźcie na dół i zacznijcie szykować śniadanie, zaraz przyjdziemy.
Patrik zdążył się już ubrać i popchnął dzieci przed sobą.
– A jak nie możesz sam założyć, to poproś Gunnara. Mam wrażenie, jakby był w ciągłym pogotowiu z tą swoją skrzynką z narzędziami. Chyba że jest zajęty twoją mamą…
– Odpuść – zaśmiał się Patrik i wyszedł.
Erika położyła się, uśmiechając się do siebie. Mogła jeszcze chwilkę poleżeć. Nie musiała chodzić do pracy na określoną godzinę, co w sytuacji, kiedy człowiek jest swoim własnym szefem, może być plusem, ale również minusem. Praca pisarza wymaga charakteru i dyscypliny wewnętrznej, czasem brakowało jej też kontaktu z ludźmi. Ale kochała to swoje pisanie. Lubiła tchnąć życie w bohaterów swoich opowieści, dokumentować ich losy i dowiadywać się, co się zdarzyło i dlaczego. Rzecz, nad którą obecnie pracowała, nęciła ją od dawna. Sprawa małej Stelli, uprowadzonej i zamordowanej przez Helen Persson i Marie Wall, głęboko wzburzyła mieszkańców Fjällbacki i nadal ich poruszała.

W dodatku Marie Wall właśnie wróciła do Fjällbacki. Podziwiana gwiazda Hollywood przyjechała, żeby zagrać w filmie o Ingrid Bergman. Miasteczko aż się trzęsło od plotek. Wszyscy znali te dziewczyny albo ich rodziny i wszyscy przeżyli szok, gdy tamtego lipcowego popołudnia tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego piątego roku zwłoki Stelli odnaleziono w leśnym stawie. Odwracając się na bok, Erika zastanawiała się, czy słońce świeciło wtedy równie mocno jak tego dnia. Sprawdzi, kiedy już przyjdzie czas, żeby przejść przez przedpokój do gabinetu. Jeszcze chwilę poczeka. Zamknęła oczy i słuchając głosów Patrika i dzieci dochodzących z kuchni, z parteru, zapadła w drzemkę.

Helen pochyliła się i rozejrzała. Spocone dłonie oparła na kolanach. Pobiła własny rekord, chociaż wybiegła później niż zwykle. Patrzyła na rozciągające się przed nią błękitne, krystaliczne morze, ale w środku miała burzę. Wyprostowała się i objęła, ale nie mogła powstrzymać drżenia. W tym momencie jakby ktoś przeszedł po moim grobie – mawiała jej matka. Może rzeczywiście. Nie w tym sensie, że przeszedł po  j e j  grobie. Po jakimś. Czas spuścił zasłonę na to, co było, wspomnienie było bardzo niewyraźne. Pamiętała przede wszystkim głosy domagające się odpowiedzi, chciały wiedzieć, co dokładnie się stało. Pytania powtarzały się raz za razem, w końcu sama już nie wiedziała, co było ich prawdą, a co jej. Wtedy powrót do Fjällbacki i układanie sobie życia na nowo wydawały jej się zupełnie niemożliwe. Ale z biegiem lat szepty i krzyki ucichły, przeszły w ciche pomrukiwania, żeby w końcu zupełnie zamilknąć. Znów stała się niekwestionowaną częścią tutejszej rzeczywistości. Znów się zacznie gadanie. Wszystko wróci. I jak to zwykle bywa, różne wydarzenia zbiegły się w czasie. Po liście od Eri- ki Falck, która napisała, że pracuje nad książką i chciałaby się z nią spotkać, przez kilka tygodni nie mogła spać. Musiała od- nowić receptę na tabletki, których już od lat nie brała. Bez nich nie dałaby rady, a potem na dodatek dowiedziała się, że wróciła Marie. Trzydzieści lat minęło. Żyli z Jamesem w ciszy i spokoju, wiedziała, że James właśnie tak chce. W końcu przestaną ga- dać, mówił. I miał rację. Mroczny czas minął szybko, powinna tylko dbać o to, żeby nadal wszystko było jak należy. A wspo- mnienia udało jej się zepchnąć w niepamięć. Aż do teraz. Pod powiekami mignął jej wyraźny obraz twarzy Marie. I radosny uśmiech Stelli. Znów skierowała wzrok na morze, starała się podążać za nielicznymi falami. Ale obrazy nie chciały odpłynąć. Marie wróciła, a wraz z nią nadciągnęła katastrofa.

– Przepraszam, gdzie tu jest toaleta?
Sture spojrzał zachęcająco na Karima i pozostałych uczestników lekcji szwedzkiego w ośrodku dla uchodźców w Tanumshede. Wszyscy starali się w miarę możliwości powtarzać za nim.
– Przepraszam, gdzie tu jest toaleta?
– Ile to kosztuje? – ciągnął Sture.
Za nim chór:
– Ile to kosztuje?
Karim zmagał się ze sobą, usiłując połączyć głoski wymawiane przez Sturego, który stał przed tablicą z wypisanymi zwrotami. Wszystko było inne. Litery, które mieli czytać, i dźwięki, które mieli wydawać. Rozejrzał się po pokoju, w którym siedziało sześć zdeterminowanych osób. Pozostali albo korzystali ze słońca i grali w piłkę, albo leżeli w swoich domkach. Jedni próbowali przespać kolejny dzień, podczas gdy inni wymieniali maile z przyjaciółmi i krewnymi, którzy zostali na miejscu i z którymi wciąż można się było skontaktować, albo surfowali po portalach informacyjnych. Niewiele znajdowali wiadomości z kraju. Rząd uprawiał propagandę, a światowe media natrafiały na trudności, kiedy próbowały wysyłać tam korespondentów. W poprzednim życiu Karim był dziennikarzem, więc zdawał sobie sprawę, jakim problemem jest zdobycie prawdziwych i aktualnych relacji z kraju ogarniętego wojną, zwłaszcza tak rozdartego przez siły wewnętrzne i zewnętrzne jak Syria.
– Dziękuję, że nas do siebie zaprosiliście.
Karim prychnął. Nigdy nie będzie miał okazji tego powiedzieć. Szybko się nauczył, że Szwedzi są bardzo zdystansowa. W ogóle nie mieli z nimi kontaktu, jeśli nie liczyć Szwedów pracujących w ośrodku dla uchodźców. Żyli jakby w małym państwie w państwie, w izolacji od świata  zewnętrznego.  Za  towarzystwo  mieli  tylko  siebie. I wspomnienia z Syrii. Dobre, ale przede wszystkim złe. Przez wielu przeżywane wciąż na nowo. Karim starał się wyprzeć je z pamięci. Wojnę, która stała się codziennością. A potem długą podróż do ziemi obiecanej na północy Europy. Udało mu się przetrwać. Razem z ukochaną Aminą i swoimi skarbami Hassanem i Samią. Tylko to się liczyło. Zdołał ich dowieźć w bezpieczne miejsce, gdzieś, gdzie mają przed sobą jakąś przyszłość. W snach widział ciała unoszące się na wodzie, ale kiedy otworzył oczy, znikały. On i jego rodzina są tutaj. W Szwecji. Tylko to się liczy.
– A jak się mówi, kiedy się uprawia z kimś seks?
Mówiąc to, Adnan się zaśmiał. On i Khalil byli najmłodsi. Siedzieli obok siebie i podpuszczali się nawzajem.
– Więcej szacunku – odezwał się po arabsku Karim, rzucając im gniewne spojrzenie.
Wzruszył ramionami i spojrzał przepraszająco na Sturego, który lekko kiwnął głową. Khalil i Adnan przyjechali do Szwecji sami, bez rodziny i przyjaciół. Udało im się wyrwać z Aleppo, zanim ucieczka stała się zbyt niebezpieczna. Ucieczka albo zostanie na miejscu. Jedno i drugie oznaczało to samo śmiertelne zagrożenie. Mimo tego oczywistego braku szacunku Karim nie potrafił się na nich gniewać. Przecież to jeszcze dzieci. Wystraszone i samotne w obcym kraju. Została im tylko zuchwałość. Wszystko było obce. Karim rozmawiał z nimi po lekcjach. Ich rodziny wysupłały ostatni grosz, żeby tylko przedostali się do Szwecji. Na ich barkach spoczął niemały ciężar: nie tylko zostali wysłani do zupełnie obcego świata, ale też oczekiwano od nich, żeby jak najprędzej urządzili się na miejscu tak, żeby móc ściągnąć rodziny z ogarniętej wojną Syrii. Rozumiał ich, ale uważał, że nie wolno im odnosić się do nowej ojczyzny bez szacunku. Nawet jeśli Szwedzi się ich boją, to przecież ich przyjęli. Dali strawę i dach nad głową. A Sture poświęcał im swój wolny czas, żeby ich uczyć, jak pytać, ile coś kosztuje i gdzie jest toaleta. Karim wprawdzie nie rozumiał Szwedów, ale był im dozgonnie wdzięczny za to, co zrobili dla jego rodziny. Nie wszyscy się z nim zgadzali, a ci, którzy nie szanowali nowego kraju, szkodzili pozostałym. Przez nich Szwedzi robili się jeszcze bardziej podejrzliwi.
– Jaka dziś ładna pogoda – powiedział wyraźnie stojący przed tablicą Sture.
– Jaka dziś ładna pogoda – powtórzył Karim i uśmiechnął się. Już po dwóch miesiącach pobytu w Szwecji zrozumiał, dlaczego Szwedzi tak się cieszą, kiedy świeci słońce. Cholerna psia pogoda – to był jeden z pierwszych zwrotów, jakich się nauczył po szwedzku. Chociaż wciąż mu nie wychodziło to pś na początku.

– Jak często uprawia się seks, kiedy jest się w tym wieku? Jak myślisz? – spytała Erika i pociągnęła łyk musującego wina.
Anna wybuchnęła głośnym śmiechem, ściągając na siebie spojrzenia pozostałych gości kawiarni na molo.
– Serio pytasz, siostra? Nad tym się zastanawiasz? Jak często matka Patrika chodzi do łóżka?
– No wiesz, myślę w szerszym kontekście – odparła Erika, nabierając na łyżkę owoców morza. – Ile jeszcze lat fajnego współżycia zostało? A może w którymś momencie człowiek traci zainteresowanie seksem? Utrzymuje się na tym samym poziomie czy zamiast tego człowiek czuje nieodpartą potrzebę rozwiązywania krzyżówek albo sudoku i zajadania się pralinkami?
– No więc…
Anna pokręciła głową, starała się usadowić w miarę wygodnie. Patrząc na nią, Erika poczuła gulę w gardle. Nie tak dawno miały straszliwy wypadek samochodowy. Anna straciła dziecko, którego się spodziewała. Blizny na zawsze pozostaną na jej twarzy, ale wkrótce urodzi następne dziecko, owoc miłości do Dana. Życie bywa naprawdę zaskakujące.
– Myślisz na przykład, że…
– Jeśli choćby napomkniesz o naszych rodzicach, to wstanę i wyjdę – powiedziała Anna, podnosząc ostrzegawczo dłoń. – Nawet myśleć o tym nie chcę. Erika się zaśmiała.
– Okej, nie napomknę, ale jak myślisz, jak często uprawiają seks Kristina i Bob Budowniczy?
– Erika! – Anna zasłoniła twarz rękami i znów pokręciła głową. – Skończcie wreszcie z nazywaniem biednego Gunnara Bobem Budowniczym. I to tylko dlatego, że jest uczynny i zręczny.
– Dobra, więc porozmawiajmy o ślubie. Ty też zostałaś poproszona o radę w sprawie sukni? Nie mogę sama doradzać i robić dobrej miny, kiedy będzie mi pokazywać kolejną koszmarnie ciotkowatą kreację.
– Owszem, mnie też poprosiła. – Anna starała się pochylić, żeby dosięgnąć swojej kanapki z krewetkami.
– Połóż ją od razu na brzuchu – zaproponowała z uśmiechem Erika.
Anna odpowiedziała wściekłym spojrzeniem. Oboje z Danem cieszyli się na to dziecko, ale w taki upał chodzenie w ciąży było mało przyjemne, zwłaszcza że jej brzuch był wręcz gigantycznych rozmiarów.
– Może spróbujemy na nią wpłynąć? Ma świetną figurę, w talii jest szczuplejsza ode mnie i ma lepsze piersi, tylko boi się je pokazywać. Pomyśl, jak by jej było ładnie w wąskiej koronkowej sukni z dekoltem.
– Jeżeli chcesz przeprowadzić akcję metamorfoza, to proszę, beze mnie – odparła Anna. – Cokolwiek włoży, będę jej mówić, że wygląda wspaniale.
– Cykor z ciebie.
– Pilnuj swojej teściowej, a ja będę pilnowała swojej.
Z prawdziwą przyjemnością odgryzła kęs kanapki z krewetkami.
– Dobra, chociaż Esther jest cholernie męcząca – zauważyła Erika, przypominając sobie miłą matkę Dana, która nigdy nie pozwoliłaby sobie na jakąkolwiek krytykę albo odmienny pogląd. Pamiętała ją z czasów, kiedy sama chodziła z Danem.
– Masz rację, udała mi się – odparła Anna i zaklęła, bo kanapka wylądowała na jej brzuchu.
– Nie martw się, przy takich balonach i tak nie widać brzucha – powiedziała Erika, wskazując na piersi Anny w rozmiarze G.
– Zamknij się.
Anna próbowała zetrzeć majonez z sukienki. Tymczasem Erika pochyliła się, ujęła w dłonie twarz młodszej siostry i pocałowała ją w policzek.
– A to co? – spytała zdumiona Anna.
– Kocham cię – odpowiedziała Erika krótko i podniosła do góry kieliszek. – Za nas, Anno. Za ciebie, za mnie i naszą zwariowaną rodzinę. Za wszystko, co przeszłyśmy, co przeżyłyśmy, i za to, że już niczego przed sobą nie ukrywamy. Anna  zamrugała  oczami,  a  potem  podniosła  szklankę z colą i stuknęła się z Eriką.
– Za nas.
Przez  mgnienie  oka  Erice  wydawało  się,  że  we  wzroku Anny dojrzała coś mrocznego, ale musiało to być złudzenie. Sanna  pochyliła  się  nad  krzakiem  jaśminowca  i  wciągnę- ła w nozdrza zapach. Inaczej niż zwykle nie podziałał na nią uspokajająco. Wokół kręcili się klienci: podnosili doniczki, ła- dowali na taczki ziemię, ale prawie ich nie zauważała. Miała przed oczami tylko jedno: fałszywy uśmiech Marie Wall. Nie mieściło jej się w głowie, że wróciła. Po tylu latach. Jak- by nie wystarczyło, że musi się natykać w miasteczku na Helen i jeszcze kiwać jej głową na dzień dobry. Pogodziła się z tym, że Helen jest niedaleko, co pewien czas wpadała na nią i w jej oczach czytała poczucie winy, z biegiem lat zjadające ją coraz bardziej. Natomiast Marie nigdy nie po- kazała po sobie, że żałuje, a jej uśmiechnięte zdjęcia były we wszystkich tabloidach. Teraz wróciła. Fałszywa, piękna, roześmiana Marie. Kiedyś chodziły do tej samej klasy w Kyrkskolan*. Z zazdrością patrzyła na jej długie rzęsy i kręcone blond włosy aż do pasa, ale już wtedy dostrzegła w niej zło. Dzięki Bogu, że chociaż rodzice nie dożyli widoku uśmiechniętej Marie w Fjällbace. Miała trzynaście lat, kiedy mama umarła na raka wątroby, a piętnaście, kiedy ostatnie tchnienie wydał ojciec. Lekarze nie potrafili określić bezpośredniej przy- czyny zgonu, ale ona i tak wiedziała. Umarł z żalu. Pokręciła głową i ból natychmiast przypomniał jej o sobie. Musiała potem zamieszkać u ciotki Linn, ale nigdy nie po- czuła się tam u siebie. Dzieci ciotki i wujka Paula były od niej dużo młodsze. Nie wiedzieli, co począć z nastoletnią sierotą. Nie byli dla niej źli ani niemili, na pewno się starali, ale pozostali obcy. Wybrała naukę w odległym technikum rolniczym i prawie zaraz po maturze poszła do pracy. Od tamtej pory treścią jej życia była praca. Prowadziła nieduże gospodarstwo ogrodnicze na obrzeżach Fjällbacki. Zarobek był niewielki, ale wystarczał, żeby mogła utrzymać siebie i córkę. Więcej nie potrzebowała. Po śmierci Stelli jej rodzice umarli za życia. Nawet ich rozumiała. Są ludzie, którzy rodzą się z wyjątkowo silnym urokiem, i Stella do nich należała. Zawsze radosna, miła, gotowa obdzielać wszystkich całusami i uściskami. Gdyby Sanna mogła w tamten upalny letni poranek umrzeć zamiast niej, zrobiłaby to.

Ale to Stellę znaleźli w leśnym jeziorku. Wtedy wszystko się skończyło.
– Przepraszam,  czy  jest  jakaś  odmiana  róż  łatwiejsza w uprawie od innych? Drgnęła i podniosła wzrok. Spojrzała na kobietę, której wcześniej nie zauważyła. Kobieta się uśmiechnęła, zmarszczki na jej twarzy się wy- gładziły.
– Kocham róże, ale niestety nie mam ręki do kwiatów – dodała.
– Chodzi pani o jakiś konkretny kolor? – spytała Sanna. Była prawdziwą specjalistką od kojarzenia ludzi i roślin.
Jedni  pasują  do  kwiatów  wymagających  różnych  zabiegów i większej uwagi. Tacy potrafią zadbać o dobrostan orchidei, żeby kwitła raz po raz i żeby mogli spędzić razem wiele szczęśliwych lat. Inni ledwo dają sobie radę sami ze sobą i potrzebują roślin cierpliwych i mocnych. Może nie kaktusów – te zo- stawiała dla najcięższych przypadków. Takim proponowała na przykład skrzydłokwiat Wallisa albo monsterę dziurawą. Po- łączenie właściwej rośliny z właściwym człowiekiem stawiała sobie za punkt honoru.
– Różowy – odparła klientka z rozmarzeniem. – Uwielbiam róż.
– W takim razie mam dla pani właściwą różę. Gęstokolczastą. Musi się pani trochę postarać przy sadzeniu. Trzeba wykopać głęboki dół i dobrze go nawodnić. Następnie pod- sypać trochę nawozu. Dam pani odpowiedni rodzaj. A potem wsadzi pani krzak róży. Zasypie ziemią i znów podleje. Pod- lewanie jest bardzo ważne na początku, kiedy roślina się ukorzenia. Potem wystarczy pilnować, żeby nie uschła. I przyciąć na przedwiośniu. Mówi się, że trzeba to robić wtedy, kiedy na brzozach pojawiają się mysie uszka. Kobieta patrzyła rozkochanym wzrokiem na krzak róży, który włożyła jej do wózka. Sanna doskonale ją rozumiała. Róże mają w sobie coś szczególnego. Często porównywała do nich ludzi. Stella byłaby różą francuską. Piękną, wspaniałą, z kilkoma warstwami płatków. Kobieta chrząknęła.
– Wszystko w porządku? – spytała. Sanna pokręciła głową. Zdała sobie sprawę, że znów pogrążyła się we wspomnieniach.
– W porządku, jestem tylko trochę zmęczona. To przez ten upał…
Kobieta przytaknęła.
Ale nie było w porządku. Zło wróciło. Ona wyczuwała to tak samo wyraźnie jak zapach róż.

Urlopu z dziećmi raczej nie da się zaliczyć do czasu wolne- go, pomyślał Patrik. To dziwna kombinacja czegoś cudowne- go i absolutnie wyczerpującego. Zwłaszcza teraz, pomyślał. Był sam z całą trójką, bo Erika umówiła się na lunch z Anną. W dodatku wbrew własnym przekonaniom wybrał się z nimi nad morze, bo w domu zaczynali już chodzić po ścianach. Zwykle potrafił ich pogodzić, dzięki temu, że wymyślał im jakieś zajęcia. Niestety zapomniał, że plaża wszystko utrudnia. Przede wszystkim ze względu na ryzyko utonięcia. Ich dom stał w Sälvik, dokładnie nad kąpieliskiem, i Patrik nie raz budził się zlany potem, bo śniło mu się, że któreś z dzieci za- błąkało się na plażę. Do tego jeszcze ten piach. Noel i Anton nie tylko obrzucali piachem inne dzieci, co ściągało na Patrika gniewne spojrzenia ich rodziców, ale na dodatek z niezrozumiałego powodu pakowali go sobie do buzi. Żeby jeszcze był to sam piach. Patrik wzdrygał się na myśl o znajdujących się w nim obrzydliwościach. Dopiero co wyrwał Antonowi niedo- pałek papierosa. Było tylko kwestią czasu, kiedy trafi na kawałek szkła. Albo torebkę po porcyjce snusu.
Dzięki Bogu za Maję. Czasem miał wyrzuty sumienia, że mała bierze na siebie tak dużą odpowiedzialność za braciszków, ale Erika mówiła, że Maja to lubi. Podobnie jak ona lubiła się opiekować młodszą siostrą.
A teraz Maja pilnowała, żeby bliźniacy nie wchodzili za głęboko, wyprowadzała ich na brzeg, sprawdzała, co wkładają do buzi, i pomagała innym dzieciom otrzepywać się z piachu. Patrik czasem wolałby, żeby nie była taka porządna. Bał się, że jeśli zawsze będzie taką dzielną dziewczynką, w przyszłości nieuchronnie dorobi się wrzodów żołądka.
Odkąd parę lat wcześniej przydarzyły mu się problemy z sercem, zdawał sobie sprawę, że musi o siebie dbać, znajdując czas na odpoczynek i odprężenie. Można by się zastana- wiać, czy zapewni mu to urlop z dziećmi. Kochał je wprawdzie ponad wszystko, ale musiał się przyznać przed samym sobą, że czasem tęskni za spokojem w komisariacie w Tanumshede.

Marie Wall odchyliła się na leżaku i sięgnęła po drinka. Bellini, szampan z sokiem brzoskwiniowym. Nie tak smaczny jak u Harry’ego w Wenecji. Niestety. Tutaj nie mają świeżych brzoskwiń. Drink był uproszczonym wariantem taniego szampana, który wstawiły jej do lodówki skąpiradła z wytwórni filmowej, zmieszanego z sokiem Proviva. Ale niech będzie. Zażądała, żeby kiedy przyjedzie, składniki drinka były już na miejscu.
Powrót wiązał się dla niej z dziwnym uczuciem. Oczywiście nie powrót do domu, bo dom został dawno rozebrany. Ciekawe, czy mieszkańców nowego, który został zbudowany na miejscu starego, nie nawiedzają złe duchy, zważywszy na to, co się tam stało. Raczej nie. Zło pewnie poszło do grobu razem z jej rodzicami.
Wypiła kolejny łyk. Ciekawe, gdzie są teraz właściciele tego domku. Przy tak pięknej sierpniowej pogodzie powinni spędzić tam tydzień i cieszyć się nim, zwłaszcza że jego budowa i wyposażenie musiały kosztować ładnych kilka milionów. Na- wet jeśli nie bywają w Szwecji zbyt często. Prawdopodobnie siedzą w swojej przypominającej pałac rezydencji w Prowansji, którą Marie obejrzała sobie w internecie. Bogacze rzadko zadowalają się czymś gorszym od doskonałości. Nawet jeśli chodzi o letni dom. Ale była im wdzięczna, że zgodzili się go wynająć. Śpieszyła tam po każdym dniu zdjęciowym. Wiedziała, że na dalszą metę to się nie uda, że pewnego dnia znów spotka Helen, uprzytomni sobie, ile kiedyś dla siebie znaczyły i jak bardzo się wszystko zmieniło. Ale wciąż nie była na to gotowa.
– Mamo!
Przymknęła oczy. Od zawsze próbowała nauczyć Jessie, żeby zwracała się do niej po imieniu, a nie tym okropnym określeniem. Ale jej córka uparcie mówiła do niej mama, jakby w ten sposób mogła zamienić Marie w pulchną mamuśkę robiącą wypieki.
– Mamo!
Wołanie dobiegło zza jej pleców. Zdała sobie sprawę, że się przed nią nie schowa.
– Tak? – odezwała się, sięgając po kieliszek. Bąbelki drapały ją w gardle. Z każdym łykiem jej ciało stawało się bardziej miękkie i elastyczne.
– Chcielibyśmy z Samem wypłynąć jego łódką, możemy?
– Pewnie – odparła i wypiła następny łyk.
Mrużąc oczy, spojrzała spod kapelusza na córkę.
– Chcesz trochę?
– Mamo, ja mam piętnaście lat – westchnęła Jessie.
Boże, jaka porządna, aż trudno uwierzyć, że jest jej córką. Na szczęście po przyjeździe do Fjällbacki udało jej się poznać jakiegoś chłopaka. Opadła z powrotem na leżak i zamknęła oczy, ale zaraz znów je otworzyła.
– No i dlaczego jeszcze stoisz? Zasłaniasz mi słońce. Próbuję się trochę opalić. Po lunchu mam zdjęcia i chcą, żebym miała naturalną opaleniznę. Ingrid była podczas urlopów na Dannholmen opalona na czekoladkę.
– Ja… – zaczęła Jessie, ale szybko odwróciła się na pięcie i wyszła. Marie usłyszała głośne trzaśnięcie i uśmiechnęła się do siebie. Nareszcie sama. Bill Andersson zdjął pokrywę i wyjął z koszyka kanapkę przy- gotowaną przez Gun. Spojrzał w niebo i szybko zamknął koszyk. Mewy  są  tak  szybkie,  że  wystarczy  chwila  nieuwagi, a porwą cały lunch. Zwłaszcza na pomoście. Gun szturchnęła go lekko w bok.
– To dobry pomysł – powiedziała. – Szalony, ale dobry. Zamknął oczy i odgryzł kęs.
– Naprawdę tak myślisz czy mówisz tak tylko po to, żeby zadowolić swojego starego?
– A od kiedy ja mówię cokolwiek po to, żeby cię zadowolić? – odpowiedziała Gun i Bill musiał jej przyznać rację. W  ciągu  czterdziestu  wspólnie  spędzonych  lat  niewiele było takich sytuacji, kiedy jego żona powstrzymała się od powiedzenia czegoś prosto z mostu.
– Faktem jest, że od czasu, kiedy obejrzałem tamten film, wciąż o tym myślę i wydaje mi się, że tutaj też powinno zadziałać. Rozmawiałem z Rolfem z ośrodka dla uchodźców, niefajnie się tam dzieje. Ludzie mają tyle obaw, że nawet do nich nie podchodzą.
– Tu, w Fjällbace, wystarczy, że jesteś ze Strömstad*, jak ja, żeby cię uważali za obcego. Może nie ma się co dziwić, że nie witają Syryjczyków z otwartymi ramionami. Sięgnęła po następną bułeczkę, świeżo kupioną u Zetterlindów, i posmarowała grubo masłem.
– W takim razie pora zmienić to nastawienie – stwierdził Bill, robiąc szeroki gest ręką. – Oni uciekli z dziećmi i skromnym dobytkiem od wojny i nieszczęść, w drodze spotkało ich drugie tyle nieszczęść. Powinniśmy przynajmniej doprowadzić do tego, żeby ludzie zaczęli z nimi rozmawiać. Jeżeli ludzi z Somalii można nauczyć jeździć na łyżwach i grać w bandy, to chyba Syryjczyków da się nauczyć żeglować? Zresztą czy Syria nie leży nad jakąś wodą? Może oni już umieją? Gun pokręciła głową.
– Nie mam pojęcia, serce moje, wygoogluj sobie. Bill sięgnął po iPada. Leżał obok, bo przed południem zmagali się z sudoku. – Owszem, Syria leży nad morzem, ale trudno powiedzieć, ilu ich mogło tam bywać. Zawsze mówię, że każdy może się nauczyć żeglarstwa, a teraz jest okazja to udowodnić. – Nie wystarczy, że będą żeglować dla przyjemności? Muszą się zaraz ścigać?
– W filmie Trevligt folk** właśnie o to chodziło. Zmotywowało ich wyzwanie. Potraktowali to jako swoiste statement***. Aż się uśmiechnął z zadowolenia, że umie się wyrazić nie tylko mądrze, ale do tego błyskotliwie.
– Dobrze, ale po co to – jak mówiłeś? – statement?
– Inaczej nie wzbudzi takiego odzewu. Jeśli się tym zainspiruje więcej osób, jak było ze mną, to pójdzie dalej i podziała jak kręgi na wodzie, uchodźcom będzie łatwiej zintegrować się ze społeczeństwem. Oczami wyobraźni widział już, jak tworzy ogólnospołeczny ruch. Wielkie przemiany muszą mieć jakiś początek. Zaczęło się od mistrzostw świata w bandy dla Somalijczyków, następnym krokiem będą regaty z udziałem Syryjczyków, a potem to już wszystko będzie możliwe! Gun uśmiechnęła się i położyła dłoń na jego ręce.
– Jeszcze dziś pojadę porozmawiać z Rolfem i postaram się zorganizować zebranie w ośrodku dla uchodźców – powiedział Bill, sięgając po następną bułkę. Pomyślał chwilę, potem wziął jeszcze jedną i rzucił mewom. W końcu one też muszą jeść.

Eva Berg wyrwała nać i włożyła do stojącego obok koszyka. Serce jak zwykle zabiło jej żywiej, kiedy się rozejrzała. To wszystko ich. Historia tego miejsca wcale im nie przeszkadza- ła. Żadne z nich nie było przesądne. Kiedy dziesięć lat wcześniej kupili gospodarstwo od Strandów, ludzie oczywiście gadali o nieszczęściach, które ich spotkały. Ale jeśli dobrze zrozumiała, chodziło o tragedię, która potem spowodowała resztę. Tragiczne  losy  rodziny  Strandów  nie  miały  nic  wspólnego z samym gospodarstwem. Pochyliła się przy pieleniu, nie zważając na ból w kolanach. Dla niej i dla Petera to miejsce było prawdziwym rajem. Oboje byli z miasta, jeśli Uddevallę można nazwać miastem, ale zawsze marzyli o zamieszkaniu na wsi. Gospodarstwo koło Fjällbacki było z wielu względów idealne. Z powodu tragedii, która się tam rozegrała, cena była niska i było ich stać na kupno. Eva miała nadzieję, że nasycili to miejsce dostatecznie dużą dozą miłości i pozytywnej energii. A najważniejsze, że Nei było w tym domu tak dobrze. Dali jej na imię Linnea, ale ona od małego mówiła na siebie Nea, więc Eva i Peter też tak mówili. Miała już cztery lata i tak mocny charakter, że Eva truchlała na myśl o tym, że kiedyś będzie nastolatką. Więcej dzieci raczej nie będą mieli, więc kiedy nadejdzie ten moment, oboje skupią się na niej. Na razie wyda- wało się to bardzo odległe. Nea szalała po podwórku. Jej jasną twarzyczkę okalała chmura blond włosów, które odziedziczyła po mamie. Eva bała się, że jej córeczka spiecze się na słońcu, ale przybywało jej tylko piegów.

Usiadła i starła pot z czoła przegubem, żeby się nie pobrudzić ogrodowymi rękawicami. Uwielbiała pielić grządki w warzywniku. Kontrastowało to, i to mocno, z pracą w biurze. I jeszcze ten wręcz naiwny zachwyt, który czuła, kiedy nasiona wzrosły, rośliny się pleniły, dojrzewały i w końcu można je było zebrać. Uprawiali je tylko na własne potrzeby, nie daliby rady wyżyć z gospodarstwa, ale mieli ogród warzywny, zielnik i własne ziemniaki. Czasem niemal miała wyrzuty sumienia, że wiedzie im się tak dobrze. Lepiej, niż sobie kiedykolwiek wyobrażała: miała Petera, Neę i ten dom, i nie potrzebowała niczego więcej. Zabrała się do wyrywania marchewek. Z daleka zobaczyła, jak Peter nadjeżdża traktorem. W tygodniu pracował w zakładzie Tetra Pak, ale czas wolny najchętniej spędzał na traktorze. O świcie, na długo, zanim się obudziła, wyjechał, zabierając kanapki i termos kawy. Do gospodarstwa należał kawałek lasu. Postanowił go trochę przetrzebić, więc wiedziała, że wróci z drewnem na zimę, spocony i brudny, obolały i szeroko uśmiechnięty. Włożyła marchewki do koszyka i odstawiła. Będą na kolację. Zdjęła rękawice, położyła je i ruszyła do męża. Mrużąc oczy, próbowała dostrzec na traktorze Neę. Pewnie jak zwykle przysnęła. Wstała tak wcześnie, bo uwielbiała chodzić z ojcem po lesie. Mamę na pewno kochała, ale tatę ubóstwiała. Peter wjechał na podwórko.
– Cześć, kochanie – odezwała się Ewa, kiedy wyłączył silnik. Zobaczyła, że się uśmiecha, i serce zabiło jej szybciej. Wciąż, po tylu latach, miała miękkie nogi, kiedy na niego patrzyła.
– Cześć! Fajnie spędziłyście dzień?
– Tak…
Jak to: spędziłyście?
– A wy? – spytała.
– Jacy wy? – Dał jej spoconego całusa.
Rozejrzał się.
– Gdzie Nea? Ucięła sobie popołudniową drzemkę?
Poczuła, że szumi jej w uszach, usłyszała, jak mówi jakby z oddali:
– Myślałam, że jest z tobą.
Spojrzeli na siebie i w tym momencie zawalił im się świat.


* Kyrkskolan – dosłownie: szkoła kościelna.

** Trevligt folk – szw.: mili ludzie; tytuł filmu dokumentalnego o Somalijczykach mieszkających w Szwecji, którzy chociaż nigdy przedtem nie mieli na nogach łyżew, stworzyli drużynę bandy i zgłosili się do mistrzostw świata w tej dyscyplinie.

*** Statement – ang.: deklaracja, oświadczenie.