13 powodów, dla których lepiej przeczytać książkę niż obejrzeć serial

w dziale Archiwum/Książka czy film by

Odkąd pamiętam, zawsze starałam się najpierw przeczytać książkę, a dopiero potem obejrzeć film. Nie zawsze mi się to jednak udawało – tak było chociażby w przypadku „Zielonej mili”, „Skazanych na Shawshank” czy „Lotu nad kukułczym gniazdem”. W tych przypadkach pierwszy był film, choć trzeba przyznać, że wszystkie wymienione produkcje to bardzo dobre ekranizacje. Albo wybitne – jak w przypadku „Lotu…”. Cały czas jednak mam gdzieś z tyłu głowy, że lepiej jest poznać najpierw źródło danego tekstu kultury – czy to filmu, serialu, czy sztuki teatralnej – aniżeli zacząć od jego adaptacji.

[uwaga tekst zawiera spojlery]

Po pierwsze dlatego, że kiedy znamy źródło, jesteśmy w stanie wyciągnąć z adaptacji zdecydowanie więcej, i co równie ważne, mamy świadomość tego, co oglądamy. Jasne, zawsze możemy przeczytać, o czym jest dany film czy serial, ale to przecież nie to samo. Zazwyczaj kiedy postępowałam odwrotnie – czyli najpierw obraz, potem tekst – dostrzegałam bardzo duże braki  pierwszego źródła. Zawsze coś było nie tak. Albo też – co jeszcze gorsze – psułam sobie książkę, bo przecież „to nie tak wyobrażałam sobie tę bohaterkę/tego bohatera”. Niestety w przypadku „13 reasons why” także popełniłam błąd – najpierw powinnam była przeczytać książkę, a dopiero potem obejrzeć serial Netflixa.

okładka książki 13 powodów - jay asher
kup ebooka | kup książkę broszurową

8 fajnych odcinków serialu?

Muszę jednak przyznać, że pierwsze, powiedzmy, 8 odcinków, było całkiem niezłe. Bohaterów dało się lubić, każdy z nich był „jakiś”, każdy z nich wnosił coś do fabuły. Jak na produkcję dla młodzieży – bo za taką został ten serial uznany – trzeba przyznać, że początek był naprawdę niezły. Do tego stopnia, że potrafiłam obejrzeć ciągiem dwa czy trzy odcinki, aż nie padłam spać. Schody zaczęły się mniej więcej od 9 czy 10 odcinka.

Serial czy książka?

Prawda jest taka, że serial czy też film musi budzić w nas emocje i nie ma co z tym polemizować. Jeśli nie potrafimy w jakikolwiek sposób wykrzesać z siebie emocji, oglądając coś, i po prostu zwyczajnie gapimy się w ekran, to równie dobrze moglibyśmy położyć się spać. W przypadku „13 powodów” emocje były, i to także przekonało mnie, żeby jednak kontynuować oglądanie. Autentycznie przeżywałam to, co się działo w początkowych odcinkach.

Zasadniczo cały czas zachodzę w głowę, jak można było zepsuć tak dobry materiał źródłowy i zwyczajnie położyć serial. Wychodzę z założenia, że jeśli coś faktycznie jest dobre, to jest dobre od A do Z. W przypadku serialu Netflixa coś się posypało mniej więcej przy końcu produkcji – a przynajmniej tak początkowo myślałam. W momencie kiedy sięgnęłam po książkę, byłam już praktycznie pewna, że serial nie był dobrze zrobiony od samego początku. Wiecie, to trochę tak jak w przypadku zepsutego kolanka w łazience. Jeśli cieknie i chcecie to porządnie naprawić – wymieniacie je. Jeśli jednak idziecie po linii najmniejszego oporu, to zakleicie miejsce, które przecieka, nieśmiertelną taśmą izolacyjną. Będzie działać, ale prędzej czy później konieczna będzie wymiana kolanka. Analogia może nieco abstrakcyjna, ale podobna rzecz wydarzyła się z serialem Netflixa.

Zanim jednak przejdę do porównania obu tekstów kultury, kilka słów o tym, czego dotyczy „13 powodów” czy też – jeśli ktoś woli angielski tytuł – „13 reasons why”. Mamy tu bohaterkę, która decyduje się na odebranie sobie życia. Wcześniej jednak nagrywa na taśmy magnetofonowe powody, dla których decyduje się to zrobić. Taśm jest w sumie 13 (kaset 7): każda po dwie strony i jedna pusta. Bohaterka przekazuje je osobom – znajomym ze szkoły – które w mniejszym bądź większym stopniu przyczyniły się do tego, co się z nią dzieje. Kasety mają trafić do wszystkich tych ludzi – taki jest cel bohaterki i w zasadzie na tym można zakończyć opis fabuły.

Serial dla młodzieży, książka dla każdego

Sam problem poruszony zarówno w książce, jak i w serialu jest uniwersalny i jednocześnie bardzo ważny. Zasadniczo jednak muszę stwierdzić, że o ile książkę spokojnie może przeczytać każdy niezależnie od wieku, o tyle serial jest skierowany raczej do młodzieży. W dużej mierze wszystko rozbija się o to, co dokładnie stało się z fabułą serialu. Zazwyczaj bowiem adaptacje nie są wierne oryginałowi w skali 1:1. Czas trwania filmu a objętość książki to zwykle dwie różne sprawy i stąd też między innymi wynikają różnice fabularne. O ile pomijanie wątków, które nie są bardzo istotne, nie jest jakąś wielką zbrodnią, o tyle dorabianie do oryginalnej fabuły czegoś, co kompletnie z nią nie współgra, zasługuje na osobny krąg w piekle. Dokładnie to stało się w serialu. Twórcy postawili sobie chyba za punkt honoru, aby możliwie jak najbardziej uatrakcyjnić serial, obrali niestety złą drogę. W książce nie ma bowiem ani słowa o jakimkolwiek procesie, jaki rodzice  samobójczyni wytaczają szkole. Co więcej, rodzice Hannah  Baker (bo tak nazywa się bohaterka) są w książce ledwo naszkicowani. Nie odgrywają oni żadnej kluczowej roli, po prostu są i tyle. W serialu natomiast fabuła kręci się wokół tego, żeby taśmy za nic w świecie nie ujrzały światła dziennego. Wszystko otoczone jest aurą spisku, który tworzą „bohaterowie” taśm. Tego też nie było w książce. Różnic między książką a serialem jest znacznie więcej i w zasadzie mogłabym je jeszcze długo wymieniać. Wniosek jest jednak taki, że serial w ostatecznym rozrachunku został bardzo przekombinowany. Mam wrażenie, że wystąpił tutaj przerost formy nad treścią.

W przypadku książki rzecz ma się zupełnie odwrotnie. Tu wszystko ma swój cel, wszystko jest po coś. Jednak chyba największą przewagą słowa pisanego jest w tym przypadku czas akcji. Akcja książki rozgrywa się w przeciągu w zasadzie jednego dnia. Serial rozciągnięto na okres prawie roku, jeśli dobrze liczę. Wniosek jest w tym przypadku logiczny – skoro materiału fabularnego jest na mniej więcej 24 godziny, to po co rozwlekać to na X miesięcy? Taki rozstrzał czasowy zadziałał na serial bardzo niekorzystnie, chociażby z tego względu, że wyjątkowo rzucały się w oczy braki w scenariuszu. Momentami było tam stanowczo za dużo emocji, „dramy” i ogólnego zamieszania, które spokojnie można było pominąć. Książka za to ma dobry rytm, fabuła jest spójna i nie ma się wrażenia, że w jakikolwiek sposób nam się dłuży.

Sam problem w przypadku serialu też został nieco spłycony czy też – co jest chyba bardziej trafnym określeniem – zmieniony. W serialu wszystko skupia się wokół tego, żeby „powody” absolutnie nie wyszły na jaw. W efekcie nie obchodzi nas tak bardzo to, co przeżywała Hannah, a raczej to, co się stanie z osobami, które przyczyniły się do jej decyzji. To diametralnie zmienia obraz problemu i jego skalę. Dochodzimy bowiem do smutnego wniosku, że popełnione przez nastolatkę samobójstwo nie jest w fabule najbardziej tragiczne i że jest ono jedynie efektem złego zachowania kolegów i koleżanek. Okej, po części jest to racja, ale w serialu zupełnie nie mamy możliwości zobaczenia drugiej strony problemu. Hannah jawi nam się jako typowa „drama queen” i zamiast w jakikolwiek sposób jej współczuć, zaczynamy czuć do niej niechęć. Co więcej, bardziej współczujemy Clayowi niż głównej zainteresowanej. Już samo to powinno dawać nam jasny sygnał, że coś w produkcji Netflixa poszło bardzo nie tak. Jeśli bowiem produkcja ma uwrażliwiać na problem samobójstwa, to nie powinna robić tego w taki sposób. Rzucanie w widza dość oklepanymi sloganami i pozbawienie głównej zainteresowanej prawa do wypowiedzenia się w danej sprawie to zła droga. Serial przedstawia się trochę jak kawałek drewna, z którego musimy wyrzeźbić, dajmy na to, anioła. Problem leży w tym, że nie jesteśmy rzeźbiarzami, artystami, a jedynie rzemieślnikami. W efekcie wychodzi nam coś, co jest kompletnie odrealnione, coś, co może i jest aniołem, ale w żaden sposób nie przedstawia wartości artystycznej.

Hannah jest główną bohaterką, ale w książce

Jeśli zaś chodzi o książkę, to sprawa wygląda zupełnie inaczej. To Hannah jest główną bohaterką i to ona ma w swojej sprawie najwięcej do powiedzenia. Clay i reszta bohaterów stanowią jedynie tło dla zdarzeń i ten sposób ukazania problemu zdecydowanie bardziej do mnie przemawia. Książkowa Hannah ma możliwość opowiedzenia wszystkiego, co ją osobiście dotknęło i co przyczyniło się do jej decyzji. Nie ma tutaj atmosfery spisku, nie ma procesu, nie ma niczego, co mogłoby chociaż w najmniejszym stopniu przysłonić nam główną bohaterkę i jej dramat. Co więcej, czytając książkę, autentycznie polubiłam główną bohaterkę. Nie wiem, czy była to kwestia tego, że w gruncie rzeczy była bardzo normalna, pogodna i „tylko” kompletnie nie umiała sobie poradzić z różnymi problemami, czy może tego, że fabuła powieści skupiała się tak naprawdę na zupełnie innej kwestii niż w serialu.

13 powodów – błąd w serialu

Na sam koniec zostawiłam „wisienkę na torcie”, czyli chyba największy błąd serialu. Chodzi o ucznia, który najbardziej skrzywdził Hannah. W serialu chłopak ten został przedstawiony jako zło wcielone. Nie było w nim absolutnie nic, co mogłoby wzbudzać naszą sympatię czy chociażby sprawić, że w jakikolwiek sposób staralibyśmy się usprawiedliwić albo zrozumieć jego postępowanie. Bryce, bo o nim mowa, jest zły do szpiku kości. Jeśli diabeł mógłby przybrać jakąkolwiek postać w tym serialu, to myślę, że spokojnie mógłby być nią właśnie Bryce. Co jest jednak karygodnym błędem, chłopak w ogóle nie bierze udziału w „spisku”. Powiem więcej, on w ogóle nie zdaje sobie sprawy z tego, że istnieją  taśmy, które mogą mu bardzo zaszkodzić. Pierwsza sprawa – chodząc do tej samej szkoły co Hannah i widząc, co się dzieje, musiał wiedzieć o kasetach. Druga sprawa – chłopak ma najwięcej „za uszami”, bo to jego czyn przelał czarę goryczy, a tak naprawdę poza próbą wymierzenia mu sprawiedliwości przez Claya nie spotykają go absolutnie żadne konsekwencje. W przypadku książki też zasadniczo nie, ale jednak jego obraz jest dla nas bardziej jednoznaczny i lepiej widzimy to, co zrobił. Brak logiki w tym wątku serialu jest porażający.

okładka audiobooka 13 powodów - jay asher
kup audiobooka 13 powodów – Jay Asher

Aspekty techniczne produkcji Netflixa też nie są porywające: dziury scenariuszowe, zmieniona fabuła, montaż nie najwyższych lotów i to, co chyba było dla mnie najgorsze w  finale – zbyt duży ładunek emocjonalny. Jeśli bowiem oglądacie serial i w którymś momencie odnosicie wrażenie, że uczucia bohaterki stają się Waszymi uczuciami, to coś jest bardzo nie tak. Także sama kwestia związana ze sposobem popełnienia samobójstwa przez Hannah budzi wątpliwości – oczywiście, że serial musi na siebie zarobić, że musi go obejrzeć jak największa liczba osób. Ja to wszystko doskonale rozumiem, ale zmiana sposobu popełnienia samobójstwa z w gruncie rzeczy mało efektownego połknięcia tabletek (jak w książce) na podcięcie sobie żył w wannie jest moim zdaniem mocno przesadzone. W efekcie zakończenie serialu jest nie tyle efektowne, co po prostu… przytłaczające. Książkę z kolei skończono w bardzo ładny i wysmakowany sposób. Hannah przypieczętowała swoją historię. I tyle – żadnych fajerwerków, żadnego lamentu, żadnej krwi. Coś, co po prostu się stało i bardzo źle, że się stało. W przypadku serialu zakończenie było bardzo nie na miejscu. Efekciarstwo prawie nigdy się nie opłaca, a produkcja Netflixa tylko to potwierdza.

Zacznij od książki

Bardzo żałuję, że zaczęłam oglądać serial, zanim poznałam książkę. W dużej mierze dlatego, że gdy teraz patrzę na to wszystko z perspektywy czasu, spokojnie mogłabym  poznać tylko książkę i spokojnie odpuścić sobie serial. Podejrzewam, że gdybym była po lekturze i wzięła się za oglądanie, pewnie nie dobrnęłabym do końca. Książka jest bardzo dobrze napisana, przedstawia problem takim, jakim faktycznie jest. Nie ma w niej niepotrzebnego efekciarstwa, nie ma wątków, które są wciśnięte tylko po to, żeby… No właśnie, nawet nie wiem, po co miałyby się tam znaleźć. W serialu natomiast mocno przesadzono z formułą, za dużo było w nim emocji. To wszystko wypadło bardzo źle i serial, zamiast faktycznie cieszyć, w pewnym momencie zaczynał być męczący. Do tego stopnia, że autentycznie się ucieszyłam, gdy został mi jeden odcinek. Błędy, jakie popełniono w produkcji, są bardzo duże. Dostrzeżemy je jednak dopiero wówczas, kiedy poznamy tekst źródłowy.

 

 


O autorce

Szatan. Szatanek. Szatańska. W dowodzie: Anna Elżbieta Szatan. Maniaczka seriali, pochłania je w ilościach hurtowych, niektóre tylko z przyzwyczajenia, niektóre bo łał, ale fajne. Zakochana w Batmanie, a ostatnimi czasy niedoszła mistrzyni Pokemon. W życiu ma więcej szczęścia niż rozumu – potrafi wygrać w konkursie rzecz wartą blisko tysiąc złotych czy też znaleźć na ulicy 100 zł. Szczęśliwa posiadaczka psa rasy mieszaniec szlachetny, kujawsko-pomorski, zwanego potocznie Rogalem. Na co dzień copywriter w agencji marketingu internetowego. W efekcie – praktycznie cały czas przy klawiaturze. Kiedy nie ogląda seriali i nie jest w pracy, potrafi w cudowny sposób marnować swój czas, grając w gry głównie te flashowe, ale nie tylko. Zawodowo potrafi  znaleźć sobie milion zajęć, żeby nie robić tego, co akurat robić powinna. Członkini Stowarzyszenia Miłośników Gier i Fantastyki Thorn (tak, to ci co robią m.in Copernicon). Jak już coś ją zaciekawi – to na amen. Szczęśliwa dziewczyna gamera i nerda (gamer i nerd to w jednej osobie, żeby nie było). Ma ogromną słabość do dobrego jedzenia, a co ciekawsze sama też nieźle gotuje. Jej super mocą jest zdolność stworzenia całkiem smacznego jedzenia właściwie z niczego. Kocha podróże, choć nie znosi się pakować. I rozpakowywać. Bywa bałagniarą ale jak już sprząta to dokładnie. Nie znosi mycia naczyń. Nie uznaje biurka – jej centrum dowodzenia wszechświatem znajduje się na łóżku. Uzależniona od kawy – koniecznie z mlekiem i cukrem. Opcjonalnie z kakao. Marzy jej się podróż do Paryża. I Tokio. I do Londynu. Berlina? Więcej grzechów nie pamięta.